K-essence – Prince Of Pawns
Songwriting – w kontekście tego, wcale nie nowego, ale przeżywającego ostatnio gwałtowny renesans, terminu należy rozpatrywać debiut K-Essence. Jak to z modami bywa, nie trudno odnieść wrażenie, że songwritingiem parają się aktualnie wszyscy mniej więcej zorientowani w temacie, nader często pozostaje to jednak jedynie pobożnym życzeniem.
Ścisłe definicje pozostawmy specom od krzyżówek, na potrzeby tego tekstu powinna wystarczyć odpowiedź na pytanie, dlaczego Edyta Górniak nigdy songwriterką nie zostanie. Istota sprawa leży nie w biegłości wykonawczej i aranżacyjnej (choć obie, rzecz jasna, są mile widziane), dużo ważniejsze jest trudno uchwytne i mocno arbitralne kryterium autentyczności. Zapomnijcie o melodyjkach z publishingu i ghostwriterach szepcących do ucha zgrabne, ale puste rymy. Piosenki powinny być nośnikiem odautorskich treści, a songwriter w pierwotnym sensie tego, nie mającego zgrabnego odpowiednika w języku polskim słowa, powinien odczuwać palącą, przynajmniej tlącą, potrzebę, by opowiadać. Zdaniem marketingowych hersztów płyn do mycia naczyń również, bo człowiek chłonie fabułę niczym gąbka, ale to już temat na oddzielną historię.
Cały ten przydługi i bełkotliwy wstęp sprowadza się do faktu, że według mnie stojący za K-Essence Bartek Księżyk wydaje się całkiem wiarygodny. Mimo sporego zróżnicowania instrumentalnego nikt nie powinien mieć wątpliwości, „Prince Of Pawns” to teatr jednego aktora. Oparta na niewielkiej ilości motywów i odwrotnie proporcjonalnej ilości powtórzeń warstwa instrumentalna stanowi wyłącznie tło, a blask wszystkich reflektorów skierowany jest na wyżej wymienionego. Wrażenie robią piekielnie mocne melodie, które bez specjalnego trudu ciągną te nieskomplikowane utwory, głos Bartka rozpoczyna i kończy większość kompozycji, jest na pierwszym planie, nadaje ton całemu „Prince Of Pawns”.
Atmosfera albumu bliska jest poetyce teatru. Dominuje klimat kabaretu, burleski a niekiedy przetrąconego i bardzo osobliwego cyrku. Rozedrgana gitara, dużo knajpianego pianina i potężna porcja smutnego dymu papierosowego wydychanego na 3/4. Za punkty odniesienia niech posłużą: John Grant, retro smrodek charakterystyczny choćby dla „Gods And Monsters” I Am Kloot, może coś z ostatnich produkcji Murder By Death, no i całe wiadra dramatu antycznego w wydaniu Nicka Cave`a.
A im dalej tym bardziej kameralnie i stylowo. Księżyk nie obawia się niczego i nikogo i zostaje sam na sam z fortepianiem („You Lack The Balance”, „Since You Put It This Way”) – to ryzykowane połączenie, głupio byłoby wylądować w okolicach Eltona Johna, ale o dziwo brzmi naprawdę świetnie.
No i uwaga, singiel promujący to wydawnictwo, to jednak delikatna zmyłka. Syntetyczna oprawa mogąca przywodzić na myśl Depeche Mode to jednorazowa wycieczka, „Prince Of Pawns” jako całość robi bardzo organiczne wrażenie – to piosenki z krwi, domniemanego wina, i kości.
Co państwo na to?