Jazzpospolita – Almost Splendid
Po tym, co już napisano na temat Jazzpospolitej, po tych wszystkich entuzjastycznych recenzjach – peanach na temat świeżości, która w tak nieoczekiwany sposób wkroczyła na salony polish jazzu, po tych ostrożnych, ale w gruncie rzeczy pełnych zachwytu opiniach dziennikarzy muzycznych poczytnych (i mniej) gazet i portali, po zachwytach hipsterów wszelkiej maści (którzy oczywiście przed mainstreamowym graniem wieją gdzie pieprz rośnie), trudno napisać cokolwiek odkrywczego na temat pierwszego longplaya grupy, która już swą pierwszą EPką tak namieszała… No cóż, spróbuję.
Jazzpospolita to zespół, którego twórczość nie trudno wpisać w tradycję XX-wiecznej awangardy jazzowej, czerpią oni garściami zarówno z dokonań coltraneowskiego free jazzu, post-rockowego brzmienia Tortoise czy elektroniki w wersji Jaga Jazzist. Oczywiście są też porównywani z wrocławskim duetem Skalpel – i tu powinowactwa, jeśli chodzi o inspiracje i klimat są niewątpliwe, trudno jednak zestawiać ich twórczość razem w kategoriach instrumentalnych… Moim zdaniem (powtarzam: moim zdaniem) jest jeszcze jedna grupa, której brzmienie odnajdujemy w muzyce warszawskich chłopaków. To trop być może oczywisty, uporczywie jednak pomijany (chyba nawet przez samych twórców), tak bliski, że trudny do zauważenia – nikt inny, jak wywodzące się z rodzimego kontekstu jazzrockowej psychodelii Laboratorium. To oni, w ten jakże charakterystyczny sposób łączyli niegdyś matematyczną wirtuozerię gry (odnajdujemy ja także u gitarzysty Jazzpospolitej Michała Przerwy-Tetmajera) z niesamowitym, jakby żywcem wyciągniętym z lemowskiej fantastyki nastrojem, który tworzyły subtelne efekty klawiszowe (Quasimodo 1979), dziś tak świetnie prowadzone przez Michała Załęskiego. Jeśli zestawiać ją z Laboratorium, Jazzpospolita to współczesne wskrzeszenie późnego modernizmu, jak i dalekie echo pospolitego ruszenia „słowiańskiej psychodelii” lat 70.
Ich, odznaczające się niesamowitą wyobraźnią kompozycje mogłyby stanowić soundtrack zarówno do niepokojących filmów sf z lat 60. (Oh!), jak i do przepełnionych tą specyficzną aurą jasności, modernistycznych produkcji ze Zbigniewem Cybulskim (Laszlo And Cousins), gdyby tylko usunąć z nich kilka współczesnych efektów klawiszowych i zastąpić je wibrafonem. Jazzpospolita umiejętnie łączy koronkową, filigranową instrumentalikę z dudniącą, jakby dość pierwotną techniką klawiszową – tworzy w ten sposób muzykę prostą, a zarazem wysmakowaną, jakby przejrzystą, czystym brzmieniem świdrującą ucho. Jak dla mnie to zachłyśnięcie modernistycznym brzmieniem, które dziś obecne jest przecież nie tylko w architekturze, designie czy sztukach plastycznych, to znak czasów – w dobie nieustającej prywatyzacji i komercjalizacji wzorców estetycznych znów potrzebna nam była awangarda, której brzmienie czerpie z kanonów najlepszych lat funkcjonalizmu, a zarazem wykracza poza aktualność, nadając jej utopijny charakter.
Jazzpospolita to koncepcyjny majstersztyk – jednakże w ich pierwszym albumie zachwyca nie tylko pomysł, godne uwagi są również umiejętności młodych przecież twórców: subtelna gitara, która wędruje gdzieś po zakamarkach nieświadomości (Looking Thru Ambient Breathing Thru Dub); miejscami rozedrgana, histeryczna (Splendid), innym razem zaś minimalistyczna perkusja; przemykający w zakamarkach, ale nieodzowny bas (Polished Jazz) i świetne, oniryczne, przesycone klimatem modernizmu efekty klawiszowe (Fashion For Orient In The 70’s). Umiejętności twórców zmuszają do myślenia i pobudzają wyobraźnię, słuchając początkowych partii Oh! kroczymy przez osiedle z wielkiej płyty czy futurystyczne przestrzenie dworca Centralnego dostrzegając jakby wewnętrzną poetykę betonowego świata, szukamy śladów dawnej świetności i wyczekujemy aż ziści się sen o nowoczesności…
Co państwo na to?