James Blake – The Colour In Anything
Recenzja meteorologiczna (Łukasz Suchy)
Trzeci album Jamesa Blake’a trafił do mnie akurat w trakcie przesilenia letniego. Kiedy słońce znajdowało się w linii Raka jego promienie przewróciły na lewą stronę sposób odbierania tej muzyki. Może dlatego zamiast uchem, zacząłem słuchać albumu organem światłoczułym. A teraz gdy tam na górze sytuacja się odwraca, a zieleń ustąpiła miejsca barwie spsiałego złota – „The Colour in Anything” wraca do mnie jak przejściowe ubrania. Przygotowuje na coś niekoniecznie miłego, ale nie wypiera jeszcze całkiem z pamięci wspomnień ciepłych dni. I jest to pewna nowość w przypadku Anglika, który dotychczas z aptekarską dokładnością dawkował dźwięki, szczelnie chroniąc je przed działaniem promieni słonecznych.
Trzy lata to kawał czasu, szczególnie dla 28-letniego faceta, któremu świat patrzy na ręce jak Midasowi. James Blake zmaterializował się jako twórca, dla którego sztuki nie istniał wcześniej żaden sensowny kontekst. Niby pojawiały się powtarzane notorycznie w recenzjach klasyfikacje typu „post-dubstep” czy „modern soul/folk”, ale z perspektywy czasu można chyba przyznać, że jedyną osobą, która nadaje ton retoryce na temat twórczości Jamesa Blake’a jest sam James Blake. Nie próbowałem, ale jestem przekonany, że odpowiednia analiza narzędziami Google’a wykaże wzmagającą się rolę Anglika jako punktu odniesienia dla innych artystów na przestrzeni ostatnich kilku lat. Nawet jeżeli ma na łapach odciski od kręcenia gałkami na dubstepowych potańcówkach, a głos wibruje mu jak u najznamienitszych soulowych wygniataczy pościeli – jakimś cudem przenosi ten swój syntetyczny hajhecik z naliczaniem sekundowym i dramatyczną emfazę do kompletnie innego wymiaru. Szczepi namiętność w bezdusznych maszynach i odwrotnie – wprowadza cyfrowe aberracje do świata emocji. Trudno wyobrazić sobie bardziej reprezentatywną muzykę dla masowego odbiorcy w dojrzałym początku nowego tysiąclecia – pełnego paradoksów. Dziś słuchamy Trzeciej Symfonii Góreckiego na You Tube’ie, hollywoodzkie melodramaty za miliony dolarów oglądamy na pirackich serwisach streamingowych, a miłość wyznajemy sobie na komunikatorach lub przez SMS-y. Nie oceniam. W tym tkwi dziwny urok naszych czasów – nie są to uniesienia mniej szczere, po prostu zostaliśmy oswojeni przez maszyny. To samo stało się z muzyką. A Blake dorzucił do tego swoje trzy brzęczące dubowym pogłosem grosze.
Trzy lata to kawał czasu, a album Blake’a jest zapisem zmagań światła z cieniem, które cyklicznie odnoszą swoje triumfy i porażki. W ciągu trzech lat można zakończyć związek z jedną osobą („Radio Silence”) i związać się z inną („My Willing Heart”). Można wywlec się z mroków iluzji stosowania kreatywnych dopalaczy („Put It Away and Talk To Me”). Można nabrać dystansu do znaczenia własnej twórczości („Modern Soul”). Można też najzwyczajniej w świecie zmęczyć się cyzelowaniem piosenek w zaciszu swojej sypialni i z pierwszym biciem Big Bena opuścić krainę deszczowców, na rzecz słonecznej Kalifornii. Tam Blake połączył swoje siły z Rickiem Rubinem (herosem produkcji muzycznej, który kierował wszystkimi od Slayera do Bibera), Frankiem Oceanem (odpowiedzią czarnoskórych nastolatków na Celine Dion, który być może i ma blade przebłyski geniuszu oraz niesprecyzowaną orientację seksualną, ale porównania z Davidem Bowie budzą mój niepokój), wreszcie Justinem Vernonem (duchowym kolegą ze szkolnego chóru, który nigdy nie istniał). Jaki konkretnie był wpływ owej trójki na ostateczny kształt albumu – trudno jednoznacznie stwierdzić, ale chyba ktoś w Los Angeles rozsunął zasłony i wytłumaczył Jamesowi, że czasem siedzenie przy pianinie i po prostu granie piosenek też może być ok. Nie znaczy to od razu, że trzeba raz na zawsze porzucić postmodernizm, który ma się przecież wypisany na wizytówce. Szczęśliwie piosenki wymykają się tandetnym soulowym schematom rażącym nachalnym jodłowaniem i prostackimi tekstami o weekendowej miłości. Głos Blake’a oczywiście niezmiennie orbituje wokół efekciarskich podjazdów góra-wibratto-dół-i-mruczando, w pewnych momentach zbliża się w nich do psychologicznej bariery disnejowskiej jak w ,,F.O.R.E.V.E.R.” kończącym się odważnym ,,how wonderful, how wonderful you are”, kiedy to wskaźnik konsternacji zaczyna wariować. Nie jest to wcale taka zła piosenka, ale cieszy mnie, że w dalszym ciągu zapędy soulowe zamiatane są najczęściej pod pieczołowicie utkany dywan produkcyjnego dziwactwa.
Ciągle słychać mocny sznyt taneczny (może nawet bardziej niż na „Overgrown” – ,,Timelsess”, ,,I Hope My Life”, ,,Choose Me”), abstrakcyjne dubstepowe struktury (,,Points”, ,,Timeless”), ale też ckliwe ballady („Love Me in Whatever Way”, „My Willing Heart”), a jaśniejsze momenty to tylko kolejna twarz Blake’a. Typowy dotąd niepokój ustępuje momentami miejsca ukojeniu, które znaleźć można w „Two Men Down”, „I Need a Forest Fire”, „Waves Know Shores” lub wręcz bojsbendowo zaczynającym się „Always”. Nie znaczy, to, że płyta jest wesoła. Nowy James podkreśla, że odpowiednie światło jest potrzebne, żeby dostrzec wszystkie barwy życia, a czasem żeby dostrzec barwy w ogóle („the colour in anything”), ale na długim (73-minutowym) dystansie jest jak z samochodami Henrego Forda – chudzielec zaśpiewa Wam piosenkę na każdą pogodę, byle tylko padał deszcz.
Recenzja ze zmyłką (Bogusz Błaszkiewicz)
Zacznę kontrowersyjnie. Ta płyta to nic nowego. Niby kolejne piosnki, niby nieznany zestaw tytułów, jednakże w muzyce – powtarzalność. Doskonale znane słuchaczowi Janusza formy, schematy, zabiegi, zjawiska. Jakość, rzekłbym, spodziewana. I to jest wspaniała wiadomość.
A to dlatego, że repertuar wydaje się co najmniej niełatwy w odbiorze. Nuta niebanalna i nie dla każdego, teoretycznie z lekka komercyjna, ze względu na z lekka hipsterski wizerunek artysty, tym niemniej wielce wymagająca. Wszystkie cechy charakterystyczne Jamesa Blake’a podane powtórnie na tacy w kolorach pochodnych do poprzedniego albumu – „Overgrown” z 2014 roku. Tamto wydawnictwo nie nasyciło, pozostawiło lekką dozę rozczarowania. Chciało się więcej. Dlatego ta płyta i jej kolor we wszystkim, co się na niej znajduje, cieszy niezmiernie. Przetrawiona trudność raduje podwójnie, jak z mozołem zdobyty szczyt.
Charakterystycznym elementem stylu Jamesa jest całkowite pomieszanie elementów muzycznych. Brak konsekwencji, zaskakujące zwroty narracji, znienacka atakujący wokal. Taka przypadłość twórcza dalece utrudnia odbiorcy analizę poszczególnych utworów. O każdym należałoby napisać bardzo dużo a recenzja nie niosłaby powtarzalności. Artysta zrobił kolosalny postęp wokalny, nabrał swobody w ekspresji werbalnej i rutyny w sprzęganiu śpiewu z elektronicznym bitem. Album emanuje dojrzałością muzyczną i tejże wymaga od słuchacza. Lata temu, przyznaję, Blake był dla mnie okrutnie ciężkostrawny. Najwyraźniej czas i praktyka łagodzą obyczaje.
Mą jedyną rozterką jest próba rozstrzygnięcia, czy melodyjność muzyki Jamesa wynika z nabywanej z każdym wydawnictwem dojrzałości muzycznej, czy raczej z mojego przyzwyczajenia/oswojenia z siermiężnymi elektronicznymi zabiegami wypełniającymi każdą płytę. I tak jak na pierwszym albumie w pamięć z tego tytułu zapadało jedynie „Limit To Your Love”, tak z „Colour in Anything” w jaźń odbiorcy trwale zapisują się śpiewny „Radio Silence”, sprytnym powtórzeniem brzmiący oraz niosący w finale dozę wzruszenia „Points”, czy też absolutnie balladowy „F.O.R.E.V.E.R.”. W mą psychikę głęboko wrył się tryptyk „Choose Me/Forest Fire/Modern Soul”, przez pryzmat którego cały album okazuje się po prostu świetny. Żywię przekonanie, że Bon Iver, uwiedziony swą skłonnością do elektroniki w tym wydaniu, „przypadkiem” przechodził obok studia Jamesa, aby ten, znienacka go zauważywszy, otulił go propozycją wspólnego muzykowania, tak jak onegdaj Steve Howe dał się spotkać Brianowi May. Efekt trzeba rozpoznać samemu. Ten album ma unikalny, januszowy kolor we wszystkim, co się na nim znajduje.
Marciniak, zapytany o sympatię do Jamesa, odparł „mam w sobie za mało harmonii na tę nutę”.
Ja się, cholera, nie podpisuję.
Co państwo na to?