Idles – Joy as an Act of Resistance
O tym albumie napisali już wszyscy. I dobrze, bo to ważny i donośny głos w sprawach absolutnie zasadniczych. Wybaczcie zatem, jeśli już gdzieś to czytaliście, mam mimo wszystko wrażenie, że mój odbiór tej płyty jest odrobinę chłodniejszy od całej reszty wiwatującego Internetu.
Idles znajdują się na biegunie dokładnie przeciwnym do zmęczonych i meandrujących Self Defense Family – niestrudzenie walą wprost, a ich entuzjazm, wola walki i bezkompromisowość wydają się wprost niemożliwe do wyczerpania. Odnoszę jednak wrażenie, że grupa odrobinę za bardzo zawierzyła sile swojego talentu. Pozornie wszystko się zgadza: bezładny hałas zderza się z melodiami w proporcjach podobnych do rewelacyjnego „Brutalism” (więcej na ten temat), popkulturowa parada osobliwości w tekstach trwa w najlepsze (tym razem m.in. Charlie Sheen, Harry Potter, Fred Astaire), a współczynnik zaangażowania idącego w parze z „fajnością” wychodzi poza skalę.
Po dłuższej znajomości na wierzch „Joy as an Act of Resistance” wychodzą pewne mankamenty. Nagromadzenie rubaszno-oi’owych zaśpiewek okazuje się dosyć męczące, spora część refrenów nie utrzymuje poziomu bardzo mocnych zwrotek (rozwinięcie w „Gram Rock” to w najlepszym wypadku wczesny Pulled Aparted By Horses), a partie gitar zostają w pamięci głównie za sprawą efektownego retro-brudnego brzmienia. Odnoszę wrażenie, że niekiedy zabrakło pomysłów, a może po prostu czasu na pomyślunek – zespół rozpoczął pracę nad tym materiałem niemal od razu po zakończeniu rejestracji „Brutalism”, a przecież po drodze udało im się zdobyć ogromną i mocno absorbującą popularność.
Ciekawostka na marginesie: od pewnego czasu Idles są ulubieńcami totalnego mainstreamu, ale także sceny niezależnej. Zespół z powodzeniem funkcjonuje równolegle w obydwu tych światach i nawet stadionowy support przed Foo Fighters nie wywołuje grymasu niezadowolenia na twarzach wyczulonych zwykle strażników scenowej poprawności. Sytuacja jest zaskakująca, historia nie zna wielu takich przypadków. Pięć punktów dla Idles i już wracamy do głównego wątku.
Tytuł „Joy as an Act of Resistance” nie jest przypadkowy, w porównaniu z nihilistyczno-prześmiewczym poprzednikiem wymowa nowego albumu jest znacznie bardziej pozytywna. Joe Talbot nie bawi się w metafory, mówi wprost i to nie jeden raz – zamiast pogrążać się w autodestrukcji powinniśmy spróbować pokochać samych siebie. To znacznie więcej niż najostrzejsza nawet ironia, wyciekająca z każdej sekundy „Brutalism”, a fakt, że postawę afirmująca zachwala gęsto zatatuowany pijak z całą masą kłopotów osobistych tylko uwiarygadnia całą sytuację.
Krótko mówiąc, jest dobrze, ale chyba jednak bywało lepiej. W moim osobistym odbiorze to zwarty i ascetyczny „Brutalism” jest albumem, który pokazuje Idles jako bezlitośnie precyzyjną maszynę do zabijania faszystów. Całkiem możliwe, że wpadłem w podstawową pułapkę wychowawczą – jestem nazbyt krytyczny i surowy wobec „Joy as an Act of Resistance”, bo zależy mi by Idles lśnili czystym blaskiem i podejmowali wyłącznie właściwie decyzje (znaleźli dobrą pracę, kochającą dziewczynę i tak dalej…). Talbot zajął się także tym tematem – chyba najwyższa pora po raz kolejny odtworzyć „Samaritans”.
Co państwo na to?