Hudson Mohawke – Lantern
Nie pomnę, co było pierwej – zetknięcie (absolutnie euforyczne) z utworem Anohni „4 Degrees” produkcji Hudsona, czy też zasłyszenie jego EPki „Chimes”. Dość powiedzieć jednak, że charakterystyczny styl łączący oba wydawnictwa z miejsca zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Skąd się biorą tacy gówniarze? – pomyślałem zerkając na zdjęcie muzyka i przywołując w pamięci fizjonomię Jamesa Blake’a. Pozory mnie zwiodły – Hudson jest już w trakcie swej czwartej dekady życia, młodość to rzecz względna.
Już tak mam – jestem elektroniczny. W wolnym tłumaczeniu – lubię muzykę elektroniczną pod wieloma postaciami. Nie wstydzę się tego, przeciwnie, szczycę się tym. Śmiem twierdzić, iż jest to cecha tolerancyjnego, otwartego umysłu. Dlaczego? Do muzyki elektronicznej, zwłaszcza w tym wydaniu, trzeba mieć cierpliwość oraz ciekawość, która przezwycięży eufemistyczne zdumienie natłokiem dźwięków rodem z Atari. Być może trzeba mieć w sobie jeszcze odpowiednią historię osobistą. Diagnoza na wyrost, ale rzeczone upodobanie ma w sobie coś ezoterycznie swoistego, co pozwala na następującą recenzję.
Na „Lantern” Hudson bezlitośnie miesza ze sobą melodyjność i nachalność bitów. „Kettles” sprawia wrażenie, jakby artysta dostał przyzwolenie na eksperymenty ze wszystkim, co go zainteresowało w muzyce. Wyjaśniałoby to sąsiedztwo pompatycznych syntezatorów obok pełnego zgrzytających motywów „Scud Books”, który zachęca, aby chwycić kij i rytmicznie, przestępując z nogi na nogę niczym Papuas na paradzie równości, walić w wielki bęben trzymany jednorącz nad głową. Innymi słowy – generuje mnóstwo pozytywnej energii. Mam wrażenie, że tylko po to, by móc przetrwać ultratoporne „Lil Djembe”. Widać, że naprawdę było mu wszystko wolno podczas sesji do tej płyty. Również zapraszać gości. O sile albumu decydują wokalizy m.in. Miguela, Irfane (chwytliwy „Very First Breath”), Jhene Aiko (refleksyjny „Resisstance”) oraz wspomnianego jeszcze Antony’ego (obecnie Anohni). Doskonale zaśpiewane utwory uzupełniają historię opowiadaną przez Hudsona – z każdą ścieżką znajdujemy się gdzieś indziej, w innej sferze zjawisk i odczuć. Nie ma mowy o monotonii. Hudson Mohawke funduje odbiorcy, jako głosi dosłownie zamknięcie płyty, wejście w nowy świat elektroniki. Ja wybieram się na dłużej.
„Lantern” to album niezwykle dojrzały, o przemyślanej konstrukcji i dużej złożoności, dzięki której za każdym razem odkrywamy w nim coś nowego. To znamionuje wybitnych artystów. Niszowych, w tym przypadku szkockich, i niekomercyjnych. Hudson doskonale wie czego chce. Ostatecznie liczy się wyłącznie muzyka.
Co państwo na to?