Howling – Sacred Ground
Pewien znajomy zapytał mnie jakiś czas temu, kiedy ostatni raz miałem okazję dotknąć dłonią czarnej, zimnej ziemi. Nie pamiętałem. Zdałem sobie sprawę, że tak naturalna czynność staje się za sprawą dzisiejszego betonowego świata, coraz bardziej odległa. Przypomniałem sobie o tym pytaniu, kiedy pierwszy raz usłyszałem „Signs”. Pod wpływem tego utworu przyszło mi do głowy również to, o czym wspominają wspinacze skałkowi, albo alpiniści. Tłumaczą, że spędzają tyle czasu w górach, bo lubią dotykać zimnej skały, kamienia.
Płyta „Sacred Ground” jest takim przypomnieniem. Teledyski, w których pełno natury, nawiązania do skarbów ziemi (złoto), do kultury etnicznej (Aborygeni). Teksty, w których słyszymy prośby kierowane do Stwórcy, albo do jakiejś siły stojącej za groźną naturą. Mamy do czynienia z bardzo osobistymi tekstami. Ry X, czyli Ry Cuming śpiewający na płycie, mówi w wywiadach, że słowa poszczególnych utworów odzwierciedlają jego nastroje i wewnętrzne stany, które towarzyszyły mu podczas pisania. Oprócz Cuminga, Howling tworzy producent Frank Wiedemann znany jako połowa duetu techno-housowego o nazwie Âme.
Historia płyty jest rozciągnięta w czasie. Utwór „Howling” powstał już w 2012 roku na zasadzie przygodnej współpracy artystów, żaden z nich z pewnością nie spodziewał się tego jak szybko i z jak dobrym skutkiem kawałek rozniesie się po Internecie. Doszło nawet do tego, że zdobył kilka nagród w świecie muzyki elektronicznej. Ten sukces doprowadził do kolejnego nieoczekiwanego wydarzenia, panowie po dwóch latach wydają wspólną płytę, do tego w Berlinie pod egidą Counter (czyli podwytwórni Ninja Tune) oraz Monkeytown.
Ry X to Australijczyk z oryginalnym drżącym głosem, a Frank to absolutna głębia house i techno. Nie oczekujmy zatem jednolitej masy, z której nic nie wystaje, podjęto bowiem próbę połączenia dwóch światów. Obydwaj mówią, że są zadowoleni z tego, jak w trakcie pracy nauczyli się łączyć swoje muzyczne pomysły. Podobno proces zaczynał się od zauroczenia jakimś drobnym elementem i narastania kompozycji wokół. To się czuje, kompozycje nie są przesadnie bogate, ale zaciekawiają i trzymają w napięciu. Czuć, że ta płyta ma znamiona projektu, czyli czegoś, co ma początek i koniec, i raczej nie powinna być na siłę kontynuowana.
Dwanaście utworów (w wersji bonus otrzymujemy jeszcze remix „Signs” autorstwa Matoma) i właściwie żaden z nich nie ma ambicji być przebojem. Chociażby piękny Lullaby, który bardziej nadaje się na towarzystwo do wieczornej herbaty niż na parkiet. Duet nie ukrywa tego, że na pierwszym planie rządzi wokal Ry, wokal jedyny w swoim rodzaju i to ewidentnie pod niego tworzono muzykę, a nie odwrotnie. Nie mniej ta muzyka dzielnie sobie radzi, ma swój charakter. Na przykład w Stole the Night mamy silną muzyczną strukturalność, ale pod koniec słychać już jak muzyka i głos Ry tworzą wspólnotę dźwięku. Z kolei przeraźliwie intrygujące „Signs”, które niemal mrozi jak chłodne wnętrze opuszczonej świątyni, to swoista recytacja, albo bardzo osobista prośba wygłaszana w kierunku jakiejś duchowej przestrzeni.
Płyta jest bardzo zróżnicowana, ma wiele zaskakujących świeżych pomysłów. Dostajemy całe mnóstwo skojarzeń, z wodą, wiatrem, a nawet zapachami, i więcej tu chłodu niż ciepła. Lament i skowyt to dwa przepięknie brzmiące, ale bardzo mocne słowa, które pasują do tej produkcji. Jest tu również jakiś niebanalny romantyzm i lekko opuszczona głowa. Do jakiegokolwiek gatunku przypiszemy tę muzykę, nie zgrzeszymy dodając przymiotnik wyrafinowany. Wiele doznań. Niełatwa płyta, do której nie jeden raz wrócę.
Na koniec oryginalna odpowiedź Ry X’a na pytania o to, jak opisałby piosenki z płyty: „chciałbym tą muzyką lekko dotknąć ramienia słuchacza i bardzo powoli wędrować tym dotykiem w górę”.
Co państwo na to?