HONNE – Warm on a Cold Night
Szczerze nienawidzę, kiedy nie pozwala się wyczerpanym artystycznie gatunkom przeminąć z godnością, sztucznego utrzymywania ich przy życiu tylko ze względu na zachłanność wytwórni i lenistwo odbiorców. W takich sytuacjach przypomina mi się nieodległa przeszłość: kilka lat temu obok globalnej dominacji singli wystrzeliwanych jeden za drugim przez Timbalanda, byliśmy świadkami jednej z ostatnich fal wielkiej popularności brytyjskiego indie rocka. Zewsząd atakowali chłopcy w jeansach-rurkach grający identyczne piosenki. Kaiser Chiefs? The Pigeon Detectives? Ktoś ich jeszcze pamięta? Dzisiaj podobnie dzieje się z tzw. alternatywnym R’n’B, lub – jeśli komuś nie odpowiada tamto określenie – zakorzenionym w soulu elektronicznym popie. Na każdym kroku czyhają klony gotowe bez końca otulać nas miękkim syntetycznym basem i przezroczystymi wokalami. Grają jedną piosenkę, która jest smutnym żartem prymitywnie nawiązującym do tego, co parę lat temu nagrywali James Blake, SBTRKT czy How to Dress Well.
Tym trudniej jest mi sięgać po płyty, takie jak debiut HONNE. Płyty, które zapewne z perspektywy czasu zleją się z opisywanym wyżej zjawiskiem, mimo że nie do końca na to zasługują. Oczywiście, „Warm on a Cold Night” to muzyka (jeszcze) modna. Brzmi jak wiele innych płyt, które wszyscy ostatnio słyszeliśmy. Przykładowo „All In the Value” wzbudza całkiem uzasadnione skojarzenia z Chetem Fakerem. Tylko, że Faker swoim debiutem skutecznie zburzył całe napięcie budowane wcześniej na singlach i EPkach, podczas gdy HONNE mkną przez utwory bez zbędnego kombinowania. Niektóre fragmenty kojarzą się z charakterystycznym, utrzymanym w średnich tempach funkiem Jungle, a gospelowe chórki nieźle nawiązują do amerykańskiej soulowej tradycji. Jednak niezależnie od przestrzennej produkcji i hiperprzyjemnego brzmienia, „Warm on a Cold Night” to głównie bezpretensjonalne piosenki. Być może za pół roku nie będę ich już pamiętał, ale teraz mam ochotę regularnie wracać do całej płyty. Słuchanie jej to nie przejażdżka rollercoasterem, bardziej nocne dryfowanie na materacu w podgrzewanym basenie: zero adrenaliny, sto procent relaksu. A relaks jest przecież w dzisiejszych czasach dobrem deficytowym. The Telegraph określił muzykę HONNE jako „futurystyczny soul stworzony, by zredefiniować tzw. babymaking music”. Trudno się nie zgodzić – w końcu nic tak nie sprzyja prokreacji jak komfortowe warunki.
Pierwsza płyta HONNE reprezentuje gatunek, który artystycznie właściwie umiera, więc już na starcie jej położenie jest dosyć trudne. Nie zmieni świata, ani najprawdopodobniej nie zainspiruje kolejnych muzyków do stworzenia czegoś nowego, ale mimo to wyróżnia się na tle przezroczystej konkurencji. Wokal? Miły dla ucha. Bas? Mięciutki. A piosenki? Całkiem dobre. Ot, taka różnica.
Co państwo na to?