
Holly Blue – First Flight

Świat od dłuższego czasu cierpi na poważną nadprodukcję śpiewających kobiet, w szczególności zaś tych pląsających w sposób odrobinę smutny, dziwny i odrealniony, w gruncie rzeczy jednak łatwych do oswojenia i przyjaznych słuchaczowi. Epidemia ma swoje ogniska zapalne także w Polsce – poznajcie Holly Blue, debiutantkę sprawnie wpisującą się w ów wysyp wokalistek, które oscylując w popowych rejonach i przy zachowaniu absolutnie popowej przystępności, nieśmiało wyglądają w nieco bardziej artystyczne i powykrzywiane rejony.
Pani Motylek (a tak naprawdę Sonia Kopeć), mimo, że ledwo przekroczyła pełnoletniość operuję głosem w sposób bardzo świadomy i bez najmniejszego skrępowania skupia na swojej osobie całą uwagę słuchacza. Dowodzi niczym zaprawiony w bojach, bezzębny, śmierdzący rumem pirat – sama komponuje, obsługuje pianino, pisze teksty i śpiewa. Formalnie współtwórcą i producentem materiału jest pan legitymujący się pseudonimem Emil Blant, całość powstała w należącym do niego 5 Gram Studio (doprawdy, kreatywność i zdolności słowotwórcze godne najbardziej elitarnych true-hiphopowych składów), ale to wokal stanowi o uroku i nastroju tych nagrań.
Zgodnie z metryką Pani Motylek jest z pokolenia, które nie ma najmniejszych problemów z językiem angielskim. To wcale nie tak oczywiste – wielu nieco bardziej zaawansowanych wiekowo muzyków zatonęło przy nieporadnych próbach umiędzynarodowienia twórczości – głównie z powodu ciążącego u szyi, ciężkiego jak ołów akcentu. To duża ulga, że powoli do głosu dochodzą ludzie, dla którego posługiwanie się angielskim jest czymś niemal naturalnym, nie wymaga nadludzkiego wysiłku, napinania mięśni i niewyjściowych grymasów.
Holly Blue jest na początku drogi, dopiero próbuje różnych rozwiązań i wyraźnie bawi się dźwiękami. Jest jej bardzo wygodnie przy intymnym akompaniamencie pianina („Tic Tac Sound”), porasta wówczas tak charakterystycznym dla niezwyciężonej Reginy Spektor mięciutkim pluszem. Motylek lubi oprzeć się o syntetyczne i brzmiące bardziej współcześnie podkłady („The Song”), ale równie do twarzy jej w bardziej zachowawczym, delikatnie gitarowym sosiku, w którym słychać echa uładzonego i pozbawionego zgrzytliwości Happy Pills („Lemon”, zwrotki w „Mr. Catastrophie”).
Brak sprecyzowania można odebrać jako wadę, myślę, że na kolejnych produkcjach Holly Blue z zupełną swobodą może udać się w każdym z wymienionych kierunków. Osobiście proponuję zachować bezpieczną odległość od pełnych zbędnego patosu rejonów zarezerwowanych dla Whitney Houston („Lemon acoustic”), ale ważne by choć odrobinę się dookreśliła.
Sonia ma z pewnością spory talent do niewymuszonych, a przy tym całkiem atrakcyjnych i zapamiętywalnych melodii. W jej śpiewa słychać echa Tori Amos, Emiliany Torrini, rodzimej Gaby Kulki czy wspomnianej już Reginy Spektor. Pozostańmy na moment przy ostatniej z wymienionych – Regina poza cudowną zdolnością do emitowania rafinowanego smuteczku najwyżej próby, potrafi również generować buzią zupełnie nieoczekiwane i wychodzące poza konwencje odgłosy (pamiętacie „wzzzzzzzium” w rozczulającym „Hero” z soundtracku do „500 Days Of Summer”?), bohaterka tego tekstu działa nieco bardziej zachowawczo, zabawa formą w jej przypadku jest w gruncie rzeczy bardzo bezpieczna – melodie nie wymykają się spod kontroli, struktura piosenek ciągle jest przejrzysta i dość konwencjonalna.
Świetnie, że Pani Motylek sama siebie wymyśliła, sama się piszę i śpiewa, nawet jeśli nie jest jeszcze w pełni artystycznie spójna i wyraźna, to i tak należy jej się pełne uznania i życzliwości klepnięcie w plecy. Szkoda, że nie nazywa sie Bielinek Kapustnik – to zdecydowanie mój najulubieńszy motyl, ale ten według słownika to large white, co mogłoby wywoływać niekoniecznie pożądane i porządne skojarzenia.
„First Flight” to ładna i elegancka płyta – bez kompleksów można wysyłać ją w świat z naklejką PL na tylnej szybie
Co państwo na to?