Health – Death Magic
HEALTH to grupa, o istnieniu której świat dowiedział się za sprawą coveru ich piosenki „Crimewave” pochodzącego z pierwszej płyty Crystal Castles. Coveru, który – choć na swój sposób świetny – ma się do oryginału mniej więcej tak, jak pluszowy kotek do żywego tygrysa. Być może to właśnie z tego powodu Crystal Castles stali się wtedy gwiazdami, a HEALTH nie. I chyba bohaterowie tej recenzji nie wyszli na tym źle, bo nadal funkcjonują w niezmienionym składzie, w przeciwieństwie do wspomnianego wyżej electropopowego duetu. Po kilkuletniej przerwie, poświęconej m.in. na nagranie ścieżki dźwiękowej do gry Max Payne 3, HEALTH wrócili niedawno z trzecim albumem zatytułowanym „Death Magic”.
Pierwsze wrażenie jest takie, że z płyty na płytę kwartet z L.A. coraz bardziej mięknie. Ich debiut stanowił mieszankę nerwowej perkusji, chaotycznych gitar, noise’owej elektroniki, wrzasków i schowanych w miksie chóralnych wokali. Na tym etapie HEALTH byli odrobinę jak wychowani na zachodnim wybrzeżu, wyluzowani młodsi bracia zespołów z nowojorskiej sceny eksperymentalnego indie rocka (z Liars i Battles na czele). Co prawda słabsi od nich w szkole ze wszystkich przedmiotów (szczególnie z matematyki), wydawali się za to kipieć niespożytą energią i potrzebą zagłuszenia swoich niedoskonałości atonalnymi zgrzytami. Na drugiej płycie przestali wstydzić się melodii, co przełożyło się na kilka świetnych numerów w nierównym, choć oryginalnym zestawie. W obu przypadkach brakowało niewiele, ale jednak nie można nazwać „Health” i „Get Color” albumami w pełni satysfakcjonującymi.
Gitary służą tu głównie do generowania syntetycznych tekstur, dominuje zaś motoryczny beat, kolejny element zaczerpnięty z muzyki klubowej…
Trzecia płyta to jeszcze radykalniejszy krok w stronę piosenek. Doświadczenie zdobyte podczas nagrywania instrumentalnej ścieżki dźwiękowej przełożyło się na zdecydowanie bardziej przestrzenne brzmienie. Wszystko wyprodukowane na bogato (również dosłownie, większy budżet jest wyraźnie słyszalny), zniknął chaos i elementy dla delikatniejszych uszu migrenogenne. Nawet nawiązujące do poprzednich płyt „Men Today”, z partiami plemiennych bębnów i ścianą hałasu, nie dezorientuje przy pierwszym przesłuchaniu. Nie ma w nim też nic, co mogłoby przyspieszyć bicie serca lub wywołać jakiekolwiek inne przyjemne reakcje pozostałych części ciała. Emocje znaleźć można za to w piosenkach, które z chaosem i hałasem nie mają prawie nic wspólnego. Singlowe „New Coke” czy „Stonefist” są świetne właśnie dlatego, że nie słychać w nich zespołu goniącego swoje odbicie sprzed kilku lat. Sprawiają za to wrażenie luźnej, nieco narkotycznej interpretacji amerykańskiego mainstreamu zdominowanego przez electropop i taneczny hip-hop, oczywiście przepuszczonych przez autorską maszynkę do robienia głośniej i bardziej. Gdybym miał wskazać drugą płytę wywołującą we mnie zbliżone odczucia, bez wątpienia byłby to „Yeezus” Kanye Westa. Te dwa albumy dzieli nieprzekraczalna różnica gatunkowa, ale od strony stylistycznej wydają się one miejscami bardzo podobne. Basy w wydaniu HEALTH są dudniące, przesterowane i sprawiają wrażenie samplowanych z silnika odrzutowca. Jeśli kiedykolwiek można było ich nazwać zespołem rockowym, to na pewno nie teraz – gitary służą tu głównie do generowania syntetycznych tekstur, dominuje zaś motoryczny beat, kolejny element zaczerpnięty z muzyki klubowej. I melodie. Wysunięte na pierwszy plan wokale potęgują piosenkowy charakter tej płyty, z czego częściowo wynika jej największa wada: słaby kamuflaż niedoskonałości. W takim repertuarze słychać na przykład, że główny wokalista Jake Duzsik śpiewa w sposób niebezpiecznie zbliżony do Neila Tennanta. A zespół, który nagrywa popowe, w dużej mierze elektroniczne piosenki, z wokalistą o takim głosie, zaczyna podejrzanie zbliżać się do zakurzonej, obklejonej trzydziestoletnim brokatem szuflady z napisem Pet Shop Boys. I to niestety nie jest komplement. Są na „Death Magic” miejsca, których zwyczajnie należy unikać. Linia wokalna w „Life” położyłaby nawet najdoskonalszy kawałek, a „L.A. Looks” nie ratuje nawet tekst krytykujący próżność i konsumpcjonizm, bo razem z muzyką brzmi bardziej jak karykatura. Takie momenty na szczęście nie dominują, ale są na tyle niefajne, że trudno ignorować ich obecność.
Mdły lukier oblepił chłopakom wzmacniacze, a ja mam z tą płytą spory problem. Z jednej strony jest na niej kilka świetnych piosenek o rewelacyjnym brzmieniu, dokumentuje ona zespół bogatszy o ciekawe doświadczenia, gotowy na pokazanie się światu w bardziej bezpośredni sposób. Z drugiej natomiast, takie HEALTH niestety okazuje się czasami miałkie i nieinteresujące. Chyba czas się pogodzić z faktem, że na ich albumach zawsze jest kilka piosenek godnych największego zachwytu i kilka takich, które chce się jak najszybciej zapomnieć. Następnym razem czekam na co najmniej dziesięć rewelacyjnych, wtedy zniosę nawet dwa covery „Always On My Mind” na końcu.
Co państwo na to?