Godspeed You! Black Emperor – G_d’s Pee AT STATE’S END!
“The government is corrupt/And we’re on so many drugs/With the radio on and the curtains drawn/We’re trapped in the belly of this horrible machine/And the machine is bleeding to death”. Czyż nie brzmi to jak krótkie sprawozdanie z naszego życia w zamknięciu i ukryciu, pośród piętrzących się kryzysów i ogólnoświatowej epidemii, podłączonych do rzeczywistości przez kable, satelity, fale radiowe i sygnały telewizyjne? Te znane słowa wiersza recytowanego w utworze “Dead Flag Blues” (F#A#∞, 1997/1998) ani trochę się nie zestarzały, bo same warunki, które do nich doprowadziły nie zniknęły, a wręcz się zaostrzyły. Retrospekcja, od której zaczyna się ta recenzja nie jest przypadkowa. Subtelne nawiązania do albumów sprzed dwóch dekad zostały wplecione w różne materiały towarzyszące nowej płycie o autoparodystycznym i z ducha anarcho-punkowym tytule “G_d’s Pee AT STATE’S END!”. Na szczęście wspomniane nawiązania nie dają się sprowadzić do byle nostalgii – na tle wszystkiego, co wyszło spod rąk kolektywu w ciągu ostatniej dekady (a więc po przerwie w latach 2003-2010) nowy album naprawdę zaskakująco zbliżył się do okrytej sławą debiutanckiej twórczości w rodzaju “F#A#∞” czy “Lift Your Skinny Fists Like Antennas to Heaven”. Jak sami piszą w “AT STATE’S END!”: “we fired up the shortwave radios again, for the first time in a long time/and found that many things had changed”. “Godspeed odbyło podróż”, przebyli długą drogę, zechcieli powrócić do punktu wyjścia i okazało się, że jest jakoś inaczej, dziwniej, straszniej. “Stary świat umiera, a nowy świat walczy o narodziny: teraz jest czas potworów”, pisał Antonio Gramsci, a GY!BE mu wtóruje: “this record is about all of us waiting for the end./all current forms of governance are failed./this record is about all of us waiting for the beginning”.
”G_d’s Pee AT STATE’S END” wydaje się być najbardziej posthumanistycznym projektem GY!BE – nie znajdziemy tu ludzi i ich opowieści, być może tylko szumy, nagrania i ruiny, które po sobie pozostawili.
Pod względem układu, płyta ta przypomina album „Allelujah! Don’t Bend! Ascend!”, a więc pierwszy krążek, który po wstrzymaniu działalności rozpoczynał nowy etap w historii kolektywu. Analogicznie do niego “G_d’s Pee AT STATE’S END!” składa się z czterech utworów, dwóch długich i dwóch krótkich, ułożonych naprzemiennie; w sumie z dziesięciu części. Daje to lekko ponad 50 minut materiału i chciałoby się powiedzieć, że jest to za mało, albo że po prostu chce się TEGO więcej.
Pierwsza duża kompozycja na płycie rozpoczyna się od krótkiego intro – “A Military Alphabet (five eyes all blind)” to aranżacja nagrań z trzech częstotliwości radiowych, w tym wojskowych radiostacji numerycznych. Ich automatyzm, nieludzkość, bezduszność, tajemniczość znajduje odzwierciedlenie w dźwięku. Atmosfera “niesamowitości” (Freudowskiego Unheimliche, znanego również jako angielskie “uncanny”) tylko wzrasta wraz z kolejnymi zniekształceniami, narastającym szumem, krzykami przypominającymi radiowe audycje hiper-religijnych charyzmatyków. Gęstniejąca mgła z zepsutej maszyny nowoczesności zostaje przerwana wyłaniającym się dźwiękiem gitary, brzmiącej niczym gwizd nadciągającego statku. Ze znaną cierpliwością GY!BE zbliżać się będzie do “Lamentu Hioba”, w którego początku znajdziemy coś iście Floydowskiego. W formule Godspeedu afekty smutne oraz oskarżycielskie tony wobec wszelkich “stwórców” nie mają być tożsame z samotnością, dlatego szybko poczujemy, że Hiob dla swojego lamentu zorganizował całą orkiestrę, która przechodzi narastająco z obrzędu w chór – prawie gospel – zanim znowu zatonie w spirali dźwięków, dochodząc do “First of the Last Glaciers”. Podczas gdy melodia gitar oznajmia wpłynięcie naszego kutra na ocean, Sophie Trudeau (skrzypce) rozpoczyna swoją elegię dla lodowców. Znany “westernowy” sznyt GY!BE, który i tutaj daje o sobie znać, przejdzie w ostatnim momencie w nadworną orkiestrę, w której słychać efemeryczny, (nie-)ludzki śpiew – tak rzadki dla instrumentalnej istoty tej grupy. Orkiestra gra ostatnią pieśń dla balujących na tym świecie. Ostatnia sekwencja o nazwie “where we break how we shine (ROCKETS FOR MARY)”, jest oderwanym posłowiem do całej kompozycji – to leśny field recording, na którym ćwierkanie ptaków i szum wiatru spotykającego rośliny jest zaburzany przez regularne wystrzały z broni myśliwskiej dudniące gdzieś w oddali. Warto w tym miejscu wspomnieć, iż “G_d’s Pee AT STATE’S END” wydaje się być najbardziej posthumanistycznym projektem GY!BE – nie znajdziemy tu ludzi i ich opowieści, być może tylko szumy, nagrania i ruiny, które po sobie pozostawili.
Drugi utwór na płycie, “Fire at Static Valley”, będzie stanowić czołówkę krótkich, ale wielkich dzieł w całej dyskografii grupy. Rozpoczyna się od nagrań miasta i sygnału karetki, bądź straży pożarnej, które wraz z wejściem gitary wyznaczającej rytm, bardzo szybko zanikają. Jednak ten początkowy moment jest kluczowy, albowiem reszta utworu, która wzrasta na najróżniejsze sposoby i opowieści w tle (włączając w to nawet owady), jest tak naprawdę epifaniczną medytacją, powtarzającą w spowolnieniu otwierający sygnał. To pełna trwogi elegia dla chwili kryzysu. Trzeba wysłuchać i to poczuć.
Rezonanse, które do tej pory GY!BE przechwytywało z fal, zostają w alchemiczny sposób przemienione w drgania afektywnych transformacji tłumów, ludzi walczących o lepszy świat.
Trzeci utwór to druga wielka kompozycja na tym albumie. Tę również rozpoczynają poszukiwania radiowe: od rozmów ledwo zrozumiałych, narzekających na lewactwo mężczyzn z Południa, po transmisje chrześcijańsko-amerykańskich apokaliptyków. Inaczej niż wcześniej, instrumenty się tu skradają. Jest to tempo, które dobrze znamy przecież z pierwszych płyt Godspeedu – powolne, cierpliwe, rozwijające się w kolisty sposób – w wir. Wpasowuje się to w tytuły sekcji, które opowiadają nam baśń o “klifie” spoglądającym na “rosnący poziom mórz”. Gitary i instrumenty smyczkowe przechodzą tu od wspomnianego westernu do intensywnego transu weird noir, który kończy się eksplozją noisu, o jakim od dawna marzono u GY!BE. Zaraz po tym otwiera się nieśmiało druga partia utworu, w której gitara wspierana jest przez dzwonki – czuć, że ma być to część zbawiająca w tym zmieszaniu nadziei i beznadziei, w którym żyjemy; w których to przedstawieniu i proporcjach GY!BE osiągnęło poziom mistrzowski. W pełnej krasie odnajdujemy tu marsz, radosny i odważny, marsz po nowy świat. W projekcjach Karla Lemieux and Philippe’a Leonarda fragmenty te skomponowane zostają z nagraniami zamieszek i ulicznych protestów. Rezonanse, które do tej pory GY!BE przechwytywało z fal, zostają w alchemiczny sposób przemienione w drgania afektywnych transformacji tłumów, ludzi walczących o lepszy świat. Godspeed od zawsze był przedsięwzięciem odnajdywania (się) porzuconych, wyklętych i bez głosu/bez słów. Melodia zaczyna przypominać dzwony zwiastujący zmianę i nie trzeba tego wyczekiwać – w kulminacyjnym momencie słychać ich bicie, triumf podjęcia starań.
Album zamyka “OUR SIDE HAS TO WIN (for D.H.)”, którego tytuł może niektórych zmylić. To kolejna krótka medytacja, chyba najbardziej ambientowy moment w twórczości kolektywu. Spokojne drony przechodzą tu w aranżację smyczkową pełną spokoju, oddechu, być może wizji bogactwa świata, o które warto zawalczyć; piękna życia, które kroczy i wzrasta na ruinach cywilizacji. To świetny utwór na zakończenie, jak i na początek, i zdaje się, że o to w nim chodziło (Dedykacja kierowana jest do zmarłego na raka w 2018 roku Dirka Hugsama, niemieckiego przyjaciela, organizatora koncertów i promotora GY!BE, który odegrał ogromną rolę w staniu się tej grupy taką, jaką jej dzisiaj słuchamy).
Jest to zdecydowanie album “inny”, wyróżniający się. Od okładki, na której widnieją dwa kwiaty, po treść, w której idealnie, bo niewcześnie łączą się dwa rozdziały twórczości grupy. Drugą stroną niewczesności jest późność – jest to najbardziej dojrzała płyta i to zarówno na poziomie kompozycji, w której każdy z utworów jest samowystarczalny, jak i na poziomie produkcji, w której swoje palce maczali Jace Lasek (prawdziwy weteran indie) i Harris Newman. Słuchając zwróćcie uwagę na basy – to ich zasługa! Jedyne, czego można w tym momencie żałować, to braku koncertów w związku z pandemią. Ale w międzyczasie możemy w duchu nowego albumu powtórzyć aktualne żądania i pozdrowienia kolektywu:
take power from the police and give it to the neighbourhoods that they terrorise.
end the forever wars and all other forms of imperialism.
tax the rich until they’re impoverished.
much love to all the other lost and lovely ones,
these are death-times and our side has to win.
we’ll see you on the road once the numbers fall.
xoxoxox god’s pee
Co państwo na to?