Godspeed You! Black Emperor – Asunder, Sweet And Other Distress
Ten tekst miał nie powstać, tego tekstu miało nie być. Chcę to jasno zaznaczyć: nie miałem zamiaru pisać o tej płycie, a nawet więcej – miałem dość mocne postanowienie, by tego nie robić. Powody są oczywiste: o twórczości Godspeed You! Black Emperor napisano już naprawdę sporo, czy można dodać cokolwiek, co wykraczałoby poza zwyczajowe zachwyty nad „dronowymi strukturami i niepokojącym brzmieniem”? Poza tym miałem wrażenie, że analizując ich poprzednie wydawnictwo (recenzja „‘Allelujah! Don’t Bend! Ascend!” jest tutaj), wyplułem wszystko (zresztą w tonie zachwytu), co mam do powiedzenia na temat ich twórczości. Myliłem się – co do tego pierwszego na pewno, co do drugiego zaś – to się okaże.
GY!BE myli tropy, zaciera ślady – bawi się sensem, zarówno muzycznym, jak i estetycznym, posługując się symboliką, która ma nas zdezorientować, wprowadzić na manowce tajemnic, zagadek, podejrzanych znaków…
By pogłębić w czytelniku uczucie bezsensu przy czytaniu tego tekstu (w którym jak na razie nie powiedziałem zbyt wiele o samej płycie), dopowiem jeszcze, że nie będzie to już właściwie recenzja. Trudno pisać recenzję (krytyczny tekst dotyczący konkretnego dzieła artystycznego) czegoś tak rozległego w sensie czasowym, i tak swoistego, jak projekt muzyczny GY!BE – tak, jestem jednym z tych, którzy twierdzą, że ich działalność artystyczną można wpisać w ramy o wiele szersze niż tylko czas przygotowywania ostatniego krążka. Godspeed to projekt rozłożony na lata, projekt muzyczny (ewolucja brzmienia, która wykracza poza ramy post rocka, łącząc się z bardziej „organicznym” czy folkowym stylem Silver Mt. Zion i wielu innych grup współtworzonych przez członków GY!BE), polityczny (pisałem już o tym poprzednio), oraz „parateologiczny”, stanowiący komentarz do egzystencji człowieka współczesnego.
A zatem dwa słowa o muzyce. Płyta jest chyba jedną z najkrótszych w dyskografii GY!BE. W przypadku Godspeeda cztery utwory to jednak wystarczający materiał by zbudować całkiem zgrabną epopeję. Właściwie mamy tu wszystko – od potężnych, pełnych patosu gitarowych riffów, przez rzeczone drony i przeciągłe, miejscami nawet ambientalne struktury, do pachnących północnoamerykańskim folkiem partii gitarowych. Generalnie na „Asunder, Sweet and Other Distress” gitary wydają się bardziej osadzone, elementy melodyczne bardziej rozpoznawalne, a całość jakby spokojnie i ściśle zharmonizowana.
Pierwsza i ostatnia kompozycja to niewątpliwie bieguny tej płyty. Stanowiąc nierozerwalną całość, zdają się odpowiadać sobie, korespondować ze sobą, rysując zarazem iście kosmiczną perspektywę – Big Bang, potem trzaski, rzężenia i przeciągłe partie pojedynczych dźwięków w kompozycji drugiej i trzeciej i rozwiązanie – koniec świata, a może początek następnego?… Nieco dialektyczną strukturę płyty pogłębia jeszcze równie dialektyczna budowa obu (pierwszej i ostatniej) kompozycji jakościowych – dzięki przełomowi, który w obu przypadkach następuje poprzez krótki marsz i bezpośrednie, stanowcze wkroczenie gitary, kompozycje te zmieniają bieg – przygotowują pewne trwanie, pewien chaotyczny przedział czasowy, który po nich nastąpi (trzecia i czwarta część płyty). Jeśli jednak w przypadku otwierającego album „Peasantry or 'Light! Inside of Light!” znamy dalsze losy, to w przypadku kończącego go „Piss Crowns Are Trebled” jego sens urywa się wraz z ostatnimi nutami utworu. Jeśli ten pierwszy symbolizowałby moment narodzin ludzkiej kultury, kolejne kompozycje jej trwanie, ostatni musiałby stanowić metaforę kolejnego twórczego zawirowania, kolejnej wielkiej transformacji w dziejach człowieka, w dziedzinie rewolucji społeczno-politycznej, a może nawet w perspektywie kosmicznej.
To wszystko jednak tylko domysły. GY!BE myli tropy, zaciera ślady – bawi się sensem, zarówno muzycznym, jak i estetycznym, posługując się symboliką, która ma nas zdezorientować, wprowadzić na manowce tajemnic, zagadek, podejrzanych znaków. Przecież wszyscy wiemy, że w świecie kultury, która zjadła już samą siebie, w świecie symulakrów, tylko zabawa symulakrami ma sens, mnożenie kolejnych sensów i estetyczne szarady stanowią jedyną metodę wykroczenia poza ramy zawłaszczającego wszystko przemysłu pop. Godspeed po raz kolejny udowadniają, że są kimś więcej niż klasykami gatunku, są także mistrzami profanacji.
Co państwo na to?