Godspeed You! Black Emperor – 'Allelujah! Don’t Bend! Ascend!
To, że po dziesięciu latach powrócili jakby nigdy nie przestali nagrywać nowego materiału z pewnością zadziwia. To jednak, że przez ten czas nie utracili nic ze swej pierwotnej energii i wyrazistości każe zdjąć czapki z głów. W ich niepokojącej muzyce nadal możemy odnaleźć wiele nieokiełznanego gitarowego łomotu i długich rzężących partii, od których włos jeży się na głowie. Znamy je choćby z „Slow Riot For New Zero” Kanada czy z „Yanqui” U.X.O. Po latach jednak widać, że w muzyce Godspeed You! Black Emperor coś się zmieniło, może nawet uspokoiło, stało bardziej przewidywalne i spolegliwe. Nie dajmy się jednak zwieźć, „Allelujah! Don’t Bend! Ascend!”, zarówno w sensie estetycznym, jak i politycznym jest mocniejsza niż wszystkie nagrane dotąd płyty Kanadyjczyków.
Ta płyta skonstruowana jest wokół warkotu silnika, brzęczenia części stalowych maszyn, wypełniającego przestrzeń buczącego „śpiewu” nadlatujących helikopterów, nadchodzącej z powietrza zagłady…
Zapytani niedawno przez dziennikarkę brytyjskiego Guardiana o to czy muzyka mająca wymiar polityczny cokolwiek zmienia, muzycy Godspeed odpowiedzieli: Czym jest muzyka polityczna? Każda muzyka jest polityczna, prawda? Albo robisz muzykę dla króla i jego świty, albo robisz muzykę dla poddanych poza murami. Oto po co jest muzyka (i kultura), prawda? Dostarczać rozrywki lub konfrontować, a może jedno i drugie? Jeśli w tych kategoriach spojrzymy na 'Allelujah! zobaczymy, że jest to album polityczny sensu stricte, który nie potrzebuje zabiegów typu instrukcja tworzenia koktajli Mołotowa na okładce (jak w przypadku Slow Riot…), by grzmieć politycznym przesłaniem.
Zacznijmy jednak od strony „technicznej”. „Allelujah!” to album utrzymany w klasycznej post rockowej – nieco mrocznej, ale jednak wypełnionej natchnionymi pejzażami, konwencji. Wielki plus – Kanadyjczykom udało się utrzymać formę sprzed lat kierując swe zainteresowania w stronę nieco bardziej minimalistycznych brzmień. Gdy słuchamy Godspeed choćby po raz pierwszy jasne staje się, że ich muzyczne inspiracje nie mają wiele wspólnego z metalem (tak częstym punktem wyjścia wielu kapel zawłaszczających post-przedrostek, jak choćby rodzimej Tides From Nebula), pozostają zaś wierne rockowym kanonom – instrumenty nie zostały nieznośnie skompresowane, perkusja brzmi naturalnie, uderzenia bębna taktowego nie burzą okolicznych budynków. W miejsce tego zaś dostajemy brud, jękliwe zawodzenia smyczków i zgrzyty. Ciężar i klaustrofobiczna atmosfera osiągane są przede wszystkim za pomocą samej struktury utworów. Być może to, co zaraz napiszę wyda się niektórym nieco bezzasadne – jeśli miałbym jednak porównać Godspeed do innej grupy (niekoniecznie postrockowej) ustawiłbym ich z pewnością w pobliżu Boards Of Canada – równie nieuchwytnych jak oni, klasyków melancholijnej elektroniki. Oba zespoły łączy, osiągany oczywiście całkowicie innymi środkami muzycznymi, niesamowicie przytłaczający klimat, który, mimo że trudno go nazwać mrocznym, ma w sobie coś głęboko melancholijnego, niepokojącego, w terminologii filmowej (szczególnie uprawnionej w przypadku tak „obrazowego” przecież postrocka) bliższego raczej psychologicznej grozy Kubricka czy Lyncha niż pophorroru w typie „Piły”.
„Allelujah! Don’t Bend! Ascend!” zarówno od strony muzycznej, jak i estetycznej (okładka) ma w sobie coś demonicznego, chorobliwego… Wydaje się, że magiczne znaki, niepokojące zdjęcie rozjechanego ptaka i dziwne poematy na okładce ukrywają ładunek o wiele większej grozy, która objawia się dopiero podczas odsłuchiwania płyty (oraz w tytułach utworów) – dopiero wtedy dostrzegamy czym jest ta płyta, pełna harmonijnych sekwencji, które za moment przytłaczają jazgotliwą salwą gitarowych uderzeń, zawodzeń, pisków, które wprowadzają klimat zapowiadający rychłą katastrofę. To płyta-bomba – dosłownie i w przenośni – album skonstruowany wokół tematu zniszczenia, planowego i zimnego, słusznego i niesłusznego, uprawnionego i nie – przypomnijmy sobie słowa naprowadzające strzelca na cel, którymi zaczyna się Mladic, moim zdaniem najlepsza kompozycja na płycie, porażająca gitarową siłą, a zarazem dramatyczna – prosta, a zarazem pełna nieoczekiwanych zwrotów melodycznych. Sam tytuł tego utworu przywołuje przecież w naszej pamięci dalekie telewizyjne obrazy z wojny na Bałkanach w latach 90., wojny, o której mieliśmy tak naprawdę tylko mgliste pojęcie, wojny, która niczym historyczna soczewka skupiała krwawą etniczną wendetę, zaangażowanie wielkich mocarstw, ból i strach zwykłych ludzi… Przedsięwzięcie muzyczne, jakiego podejmują się Godspeed przypomina to, jakiego podjął się W.G. Sebald prowadząc swoje zurychskie wykłady „Wojna powietrzna i literatura” – sprawdzić jak potworność wojny i estetyka przeplatają się wzajemnie, jak słowo postawione wobec skali zniszczeń, która paraliżuje oko i umysł, wykrzywia się i łamie, by sprostać sile rażenia bomb wzniecających ogniowe huragany. Być może odkrywają oni, że muzyka jest o wiele lepszym środkiem wyrazu, który o wiele lepiej niż bezradne słowo wychodzi naprzeciw tej potrzebie, oddaje trwogę ofiar i upiorny uśmiech oprawców.
Ta płyta skonstruowana jest wokół warkotu silnika, brzęczenia części stalowych maszyn, wypełniającego przestrzeń buczącego „śpiewu” nadlatujących helikopterów, nadchodzącej z powietrza zagłady… Nie jest to jednak album „historyczny”, upamiętniający, oddający hołd czemukolwiek. Wydaje się, że ma on raczej drążyć nasze sumienie, podkopywać syte ego naszych współbraci, nie dając im zapomnieć o największej grozie naszej cynicznej cywilizacji, która w wyścigu szczurów, łatwych rozrywkach, szybkich informacjach i „tanim luksusie” topi wolną myśl i pamięć, która jest narzędziem oporu. By posłużyć się raz jeszcze słowami grupy: Gdzieś w środku wiedzą oni, że mleko jest trucizną, nie mogą jednak przestać pić.
Co państwo na to?