
Foals – Total Life Forever

„Antidotes” – debiutancki album Foals z 2008 roku, pulsujący, uroczo połamany i bezczelnie przebojowy, ustawił poprzeczkę niedorzecznie wysoko, mimochodem dowodząc, że grupa sięga do worka z inspiracjami znacznie głębiej niż pozostali mieszkańcy dancepunkowej przegródki, o której istnieniu za 5 lat i tak nikt nie będzie pamiętał. Przystępując do rejestracji albumu numer dwa grupa nie miała łatwego zadania. Foals mogli nagrać jeszcze raz to samo, licząc że uda się zachować resztki świeżości i oryginalności, ewentualnie ruszyć w nieodkryte dotąd rejony z nadzieją, że słuchacze zechcą podążyć ich tropem. Dwa lata po debiucie światło dzienne ujrzał „Total Life Forever”.
Pierwsze wrażenie podpowiada, że Foalsi świadomie zrezygnowali z większości elementów konstytuujących ich „foalsowatość”. Poważnie doskwiera brak nie_pozwalającego_nie_tupać_pulsu i dyskotekowego hi-hatu. Wyraźnie też siadło tempo. Singlowy „Spanish Sahara” w wersji płytowej trwa niemal 7 minut – to na oko 3 razy dłużej niż, którykolwiek z utworów promujących „Anitdotes”. Pełno w nim przestrzeni, kompozycja długo się rozwija i majestatycznie narasta. Patrząc z perspektywy debiutu, rzecz nie do pomyślenia. Nie wspominając o tym, że brzmi jak Coldplay. Całe szczęście, „Spanish Sahara” ma refren, który momentalnie przykleja się do czoła i to, w kontekście „Antidotes” jest jak najbardziej spójne.
Kiedy pierwszy szok mija, okazuje się, że to ciągle ten sam zespół. Tak charakterystyczne w przypadku Foals gitary dalej grają krótkim wysokim dźwiękiem, współpracują w nieoczywistych podziałach, interesująco się zapętlają. Nie ma także problemu z dobrymi melodiami. Może nie są one aż tak nachalnie przebojowe, miejscami grzęzną w fałdach bardziej rozbudowanych kompozycji, ale wcale nie świadczy to na ich niekorzyść. Foals grają w sposób znacznie bardziej opanowany i zrelaksowany, pozwalają sobie na spokojne wprowadzanie i rozwijanie kolejnych tematów – to zasadnicza różnica, niestety odbywa się to kosztem cechującej „Anitdotes” energii i nonszalancji. Co gorsza miejscami bywa nudno, szczególnie, gdy chłopcy zapętlają się na motywie o średniej atrakcyjności („Alabaster”).
Mam wrażenie, że grup ewoluuje podobnie do Bloc Party. Witalność i bezpretensjonalność debiutu, na kolejnych produkcjach ustępuje barokowej oprawie i coraz bardziej rozbuchanej produkcji. Trzecia płyta Bloc Party na pierwszy rzut ucha zaskakuje, na drugi wykazuje poważne braki w kwestii zasadniczej – za mało tam dobrych piosenek. Nawet jeśli w przypadku Foals wektor jest podobny to na kompulsywne bieganie w kółko i machanie rękami jeszcze stanowczo zbyt wcześnie. Trzymajmy się faktów – „Total Life Forever” to bardzo, ale to bardzo solidny album.
Na koniec porcja truizmów. Debiut zdarza się tylko raz. Tak zwany syndrom drugiej płyty to na tyle poważna przypadłość, że pewnie niedługo zostanie oficjalnie uznana za jednostkę chorobową. Foalsów na „Total Life Forever” z pewnością nie można oskarżyć o koniunkturalizm czy odcinanie kuponów. Nie obraziłbym się za elegancko odgrzanego kotleta z „Anitdotes”, ale doceniam, że poszukują nowych środków wyrazu, nawet jeśli aktualnie jeszcze ciągle są w drodze.
Co państwo na to?