Foals – Holy Fire
Z góry przepraszamy, ale my również czujemy moralny obowiązek napisania paru słów o płycie, na którą czekali wszyscy chociaż odrobinę zorientowani w tak zwanej współczesnej muzyce popularnej. Pojawienie się trzeciego krążka Foalsów miało być wydarzeniem na tyle istotnym, że polski oddział wydawcy płyty zdecydował się nawet na śladową kampanię reklamową. Cóż jednak z tego, skoro album, którego premierę ogłaszano na 11 lutego, w sklepie udało mi się namierzyć dopiero tydzień później. I to wcale nie w tym o największej powierzchni bieżącej, przeczuwam, że półki w Empiku czy Trafficu do dzisiaj nie miały z „Holy Fire” bezpośredniej styczności. Takie rzeczy dzieją się w samym centrum stolicy – wstyd.
To już nie jest gitarowy zespół, dla tych, którzy nie lubią gitarowego grania…
Nie rozpoczniemy tego akapitu stwierdzeniem, że oczekiwania były ogromne – to przecież oczywiste, dlatego jednoznaczna ocena tego albumu wcale nie jest łatwa. Za punkt wyjścia weźmy fakt, że riff w refrenie świetnego „Inahalera” to bardziej nawet Audioslave niż wypominane im niekiedy Rage Against The Machine. Piosenka jest świetna, ale jeszcze lepszy debiut Foals sugerował, że są nieco mądrzejsi niż konwencjonalnie pojmowany rock i nie potrzebują przesterów by imponować i porywać. Dwa albumy później Panowie spoglądają w stronę tradycji bardziej życzliwym okiem. W partiach gitarowych, poza znakiem firmowym grupy – pętlącymi się, wysokimi nutkami wygrywanymi wiecznie w tej samej pozycji, blisko początku gryfu gitary – pojawiają się niemal parabluesowe elementy, które w „Late Night” przyjmują postać najprawdziwszej, zupełnie fajnej i soczystej solówki!
To już nie jest gitarowy zespół, dla tych, którzy nie lubią gitarowego grania. Panowie dorośleją na naszych oczach, to oczywiste, że nigdy już nie będą tak radykalni, jak w 2008, gdy debiutowali świetnym „Antidotes” – albumem nowatorskim w każdym calu, gdzie matematycznie wykalkulowane kombinacje gitarowe podporządkowane dyskotekowemu wręcz rytmowi, tworzyły niesamowicie energetyczne a zarazem przestrzenne partie znakomicie współgrające z nieco surrealistyczną warstwą tekstową. Na Holy Fire nie uświadczymy już tej niebywałej ekwilibrystyki w takim natężeniu jak dotąd, za to całkiem tu dużo absolutnie tradycyjnych i bezpiecznych dla ucha plam klawiszowych czy głębokich, odwołujących się do lat osiemdziesiątych pogłosów, dobrze znanych z „Total Life Forever”. Swoją drogą w sferze elektroniki i obróbki liczyliśmy również na więcej odwagi, szaleństw, szumów i niepokojów.
Z pewnością cieszy, że bębny znów nabrały mocy, grają zdecydowanie więcej, bardziej i chętniej, tym samym taneczny pierwiastek jest wyraźniejszy niż na drugim, bardziej stonowanym albumie grupy. Jest to jednak taneczność inna niż na kosmicznie porywającym debiucie, także w tym aspekcie swej twórczości grupa zwraca się w stronę źródeł – teraz napędza ich rdzenny funk i soul nie zaś odrapana berlińska imprezownia. Powraca tu sygnalizowana wcześniej wątpliwość – czy zespół, który debiutując wystrzelił daleko ponad wszelkie konwencje, stabilizując lot nie asekuruje się za bardzo? Nie zapędzajmy się jednak, gdyby chodziło o inną grupę wystarczyłoby nam pewnie, że dostaliśmy zdrową porcję solidnych piosenek, a do awaryjnego lądowania jeszcze daleka droga.
Wobec tego wszystkiego, nie jesteśmy pewni czy grupa się rozwija, bardziej wygląda mi to na okopywanie się na pozycjach z okazjonalnym zerkaniem na boki. O rewolucji na miarę debiutu nie może być mowy, bo gdyby Foalsi wywołali kolejną, musieliby pożreć samych siebie. Zupełnie dobra ta płyta, jednak my straceńczo czekaliśmy na drugą „Antidotes”. Oczywiście tego ostatniego nie wypada nam napisać – inaczej ujawniłaby się nasza, skrywana dotąd, mentalność uzależnionych od czekolady pięciolatków. Tak, tak, całkiem dobra ta płyta…
Co państwo na to?