Florence and the Machine – How Big, How Blue, How Beautiful
Jak bardzo lubię Florence and the Machine można wyczytać z moich… stóp, a raczej stopy, którą kilka lat temu trwale opatrzyłam jednym z moich ulubionych cytatów z pani Welch. Płyta „Ceremonials”, z której pochodzi część liryki moich dolnych kończyn nie jest jednak moją ulubioną płytą w dorobku zespołu. Znacznie bardziej podoba mi się „Lungs”. Dlaczego? Ci z Was, którzy potrafią docenić stare zdjęcia z wakacji, na których widać głównie czyjś palec, lub czują rozczulenie w sercu, gdy widzą grubego chłopca z rożkiem lodów, który właśnie wylądował na chodniku, będą wiedzieli o czym mówię. Pierwszy album Florence and the Machine był czarująco nieporadny, zawile prosty i ślizgał się po powierzchni pierdołowatości z gracją młodego jelonka. Nie ma wielu takich albumów.
„Ceremonials”, znacznie bardziej komercyjny, nadal potrafił zachwycać. Tu piosenki nie były tak różnorodne, niemniej teksty wciąż miały tę wspaniałą właściwość trafiania w sedno, jednocześnie w ciekawy sposób opakowując sens, tak, aby wyglądał znacznie bardziej interesująco i sprawiał wrażenie zauważalnie bardziej obszernego. Takie pakowanie to sztuka. Przyznacie mi rację w okolicach gwiazdki – mówię Wam.
Rymy w stylu caught–thought czy still–will kłują ucho z uparciem brzydkiego szczeniaka gryzącego kapcie z fizeliny…
No, ale nie o „Lungs”, ani nie o „Ceremonials”, ani tym bardziej o moich stopach, jest to tekst. Od kilku tygodni w regularnej sprzedaży dostępny jest trzeci album zespołu zatytułowany „How Big, How Blue, How Beautiful”. Album jest z pewnością odmienny od pozostałych dwóch. Instrumenty grają tu znacznie donośniej, a piosenki budowane są z większym rozmachem. W tle wszystkiego jest więcej. Czy to dobrze?
Cóż… Jeśli oceniać mam trzy pierwsze piosenki, to są one… przyzwoite, sprawa jednak znacznie bardziej komplikuje się wraz z postępowaniem materiału zarejestrowanego na krążku. Niepokojących momentów, w złym tego słowa znaczeniu, jest niestety więcej niż kilka. „Queen Of Peace” tak bardzo podobna do popowego hitu dotyczącego aktywności wstawania, jednego z czołowych obecnie polskich gwiazdorów, boli. Jasne, na płycie melodia ubrana jest w smyczki przypominające sekwencje znane z muzyki filmowej, ale popowa melodia przewodnia jest bliźniacza i wychyla się bezczelnie pokazując jęzor. Dlaczegóż?! – pytam się ja – Dlaczegóż taki banał?
Kolejna z rzędu piosenka czyli „Various Storms” ciągnie się jak makaron (odnosząc się tu do hitu z serialu „Wojna domowa”), nie wzbudza żadnych emocji poza przemożną chęcią przełączenia na następną piosenkę. Niestety takie działanie niewiele pomaga, bo już czyha na nas w pięknej peerelowskiej kolejce cały stek wtórnych melodii, które imitują dawne przeboje zespołu w sposób niestety karykaturalny.
Z tekstami wcale nie jest lepiej. Rymy w stylu caught–thought czy still–will (jak w piosence „Caught”) kłują ucho z uparciem brzydkiego szczeniaka gryzącego kapcie z fizeliny. I te wszystkie uła uła i ohohoh i inne zaśpiewy i zakrzyki. Liryka prostych melodyjek umarła, zadusiły ją entuzjastyczne porywy zespołu, który jeszcze chwilę temu oceniano jako alternatywny.
Zanim jednak ten tekst złamie internet, a dziesiątki tysięcy fanów musicNOW! (albo 2 osoby) odlajkuje nasz profil, jeszcze raz zaznaczę: uwielbiam Florence and the Machine. Ciężko jest mi na duszy, kiedy po czterech latach wyczekiwania dostaję cały worek rozczarowań i zawiedzionych nadziei.
Nie wiem dlaczego na tej płycie słychać barokowe kantaty w tle, dlaczego płynie z niej jakieś dziwaczne mesjaństwo, nie wiem czemu odwrócono się od prostoty, nieporadności i rożków z lodami na chodniku. Może to jest wynik męczenia się z materiałem 48 miesięcy, lub po prostu coś już się wypaliło (oby nie). Może to jest tak, że nie zawsze musi być dobrze, że każdemu przydaje się jakieś potknięcie, jakaś nauka na własnych błędach… Cóż, mi jako fance, nie pozostaje nic innego jak pokręcić głową, głośno westchnąć i wyłączyć odtwarzacz.
How Poor, How Puffed, How Purposeless.
Co państwo na to?