Faten Kanaan – Foxes
Co by się stało gdybyśmy połączyli oldschoolowe syntezatory, strukturę średniowiecznego kanonu i nieco surrealistyczny klimat rodem z prozy Edgara Allana Poe’ego czy Howarda Phillipa Lovecrafta? Jedno jest jasne – taka muzyka może pochodzić wyłącznie ze Wschodniego Wybrzeża, przesiąkniętych oniryczną magią, targanych nadmorską bryzą wydm Nowej Anglii, melancholijnych wrzosowisk okalających Nowy Jork. To właśnie w nim mieszka i pracuje Faten Kanaan – jak nam się zdaje, jedna z najbardziej niedocenionych poza Stanami a jednocześnie jedna z najciekawszych i najbardziej świadomych muzycznie producentek elektronicznych na świecie.
Faten pisze muzykę do filmów o nadnaturalnych zjawiskach, zaginionych cywilizacjach i przybyszach z zaświatów (w innym wariancie z kosmosu), z tą różnicą jednak, że te filmy nigdy nie zostały nakręcone.
Mimo pozornego minimalizmu i pedantycznego wręcz zdyscyplinowania kompozycyjnego twórczość Faten jest na tyle wielowątkowa, że trudno byłoby pokusić się o kompleksowe potraktowanie wszystkich odniesień i toposów, które porusza. Jeśli szukalibyśmy najprostszych porównań muzyka Faten kojarzy się z pewnością z inną wirtuozką analogowych syntezatorów (w tym wypadku przede wszystkim Buchla 100) Kaitlin Aurelią Smith. Obie łączy przywiązanie do eleganckiego brzmienia retro urządzeń, obie wykorzystują nieoczywiste gamy dźwięków, które mają w sobie coś jednocześnie silnie emocjonalnego i nieziemsko spokojnego. Nastrojowa, skrajnie melodyjna elektronika Faten, choć stanowi np. przeciwieństwo przerytmizowanych struktur wczesnych albumów Autechre i innych IDMowo-glitchowych twórców spod znaku Warp czy Mu Planet, ma w sobie miejscami ten sam chłodny powiew kosmicznej przestrzeni, ten sam nadnaturalny nastrój. Od wielu współczesnych artystów elektronicznych odróżnia ją z pewnością klasyczne podejście do instrumentu – nie znajdziemy tu sampli, raczej żywy wokal i melodie, które wydobywane są przez uderzenia w klawisze. Zaloopowane fragmenty tworzą zaś powtarzalne hipnotyzujące struktury, w których jednak nie ma miejsca na sekwencery.
Jeśli chcielibyśmy jednak szukać prawdziwych korzeni muzyki Faten należałoby sięgnąć do takich klasyków syntezatorowej twórczości jak Popol Vuh czy John Carpenter. Z tymi pierwszymi nowojorską kompozytorkę łączy z pewnością uwielbienie nie tylko dla Mooga, ale też mistyczny, medytacyjny niemal charakter jej muzyki. Fascynacja zatraconą wiedzą przedwiecznych cywilizacji, która w przypadku niemieckich klasyków krautrocka pozwoliła stworzyć sakralny styl balansujący miedzy akustycznym brzmieniem Andów, a potężnymi przestrzeniami synthów, udziela się także samej Faten. Z tym drugim zaś – patronem wielu adeptów lirycznej muzyki syntezatorowej – wiąże Faten uwielbienie dla ilustracyjności i pejzażu dźwiękowego. Carpenter swoją niepokojącą, i jednocześnie w pewnym sensie przebojową muzykę tworzył do swoich filmów (horrorów i sensacji), Faten pisze muzykę do filmów o nadnaturalnych zjawiskach, zaginionych cywilizacjach i przybyszach z zaświatów (w innym wariancie z kosmosu), z tą różnicą jednak, że te filmy nigdy nie zostały nakręcone.
Jeszcze jeden ważny trop – muzyka Amerykanki wpisuje się moim zdaniem w nurt współczesnej duchologicznej elektroniki, której głównymi patronami są z pewnością Boards of Canada, artyści spod znaku Ghost Box, czy Pentagram Home Video. Porównanie to nie dotyczy technik, jakimi posługuje się Faten, ile raczej treści, które wypełniają jej muzykę. Od tych pierwszych odróżnia Faten (i szczególnie jest to wyczuwalne właśnie na „Foxes”) nieco niepełny, wprawkowy, charakter jej utworów. Miejscami można odnieść wrażenie, że jej utwory są nierozwiniętymi próbami pewnych pomysłów, które (być może ze względu na zamknięcie w solowej konwencji) nigdy nie znajdą pełnego wyrazu. Mamy tutaj jednak ten sam nieco nierzeczywisty, lekko niesamowity klimat bezczasu, w jakim zawieszone są nasze wspomnienia – jakbyśmy już to słyszeli, jakby te melodie przypominały nam coś z głębokiego dzieciństwa. Być może przypominają słyszane jedynie w hipnagogicznej fazie snu zniekształcone przez nasze przytłumione zmysły soundtracki filmów z przełomu lat 70. i 80., być może echa syntezatorowych podkładów telewizji edukacyjnej, być może… Jej muzyka ma w sobie coś jednocześnie futurystycznego i wiktoriańskiego, mieści się w opuszczonej przestrzeni przeszłej niedoszłej przyszłości, która na zawsze utknęła w szufladce z napisem „retro”. Jednocześnie melancholijna, pełna syntezatorowej wstrzemięźliwości, w innym miejscu filmowa, ilustracyjna, emocjonalna, głęboka, czasem straszna.
Co państwo na to?