Faith No More – Sol Invictus
Mijają dwa miesiące od premiery „Sol Invictus”, a ja nadal nie wiem co mam począć. Na początku miałem pomysł, żeby napisać do Mike’a Pattona list. Może i byłoby to nawet oryginalne. Takie moje wspomnienia dotyczące tego, co z nim przeżyłem. Potem wydało mi się to pretensjonalne. Przecież i tak ma on na to wyjebane. Nie ja pierwszy, nie ja ostatni. Więc po co? Trzeba zatem popełnić bardziej klasyczny tekst. Recenzję nowej płyty Faith No More. Tylko jak? Kiedy ja mam problem, żeby tę płytę przesłuchać w całości! Co się stało? Zespół, na którym się wychowałem, najlepszy na świecie, powrócił po kilkunastu latach milczenia, a ja mam z tym problem?
Przez bardzo długi czas szanowałem Pattona i spółkę za to, że w pewnym momencie stwierdzili – dalej nie ma sensu, kończymy. Zostawili po sobie kilka naprawdę genialnych albumów. Wszystkie je znam na pamięć. Sam Patton był w moich oczach niemalże bogiem. Uważnie śledziłem jego poczynania artystyczne praktycznie na każdym polu – liczne projekty, w których brał udział, wszystko, co wydawała jego wytwórnia Ipecac, aktorskie próby, filmy, do których pisał muzykę, a nawet gry komputerowe, do których nagrywał ścieżki dźwiękowe. I jeszcze koncerty… Przez kilka lat nie opuściłem żadnego z udziałem boga: dwa razy Fantômas, Patton & Rahzel, Patton & Fennesz, Mondo Cane…
Kiedy w 2009 roku gruchnęła wiadomość, że Faith No More będzie w Polsce na Open’erze, to mimo całej niechęci do tej imprezy nie zastanawiałem się ani przez chwilę – jadę! W końcu nie widziałem nigdy na żywo występu najważniejszej formacji Pattona. Nie oczekiwałem, że panowie nagrają płytę. Powroty są modne i rozumiałem, że potrzeba im kasy. Mają co grać, więc niech grają. Koncertowo są rewelacyjni…
Ale płyta? Czego można spodziewać się po kilkunastu latach nieobecności na rynku fonograficznym? Nie po to Mike rozwinął dziesiątki projektów, żeby pod szyldem Faith No More prezentować coś nowego, odkrywczego. Z góry należało więc założyć, że będzie to materiał osadzony w stylistyce wszystkim doskonale znanej. Ok. Tak może być. Są zespoły, jak chociażby Deftones czy z bardziej niszowych Neurosis, które od wielu lat nie robią zbyt wielkich wolt stylistycznych, trzymają się obranej ścieżki i konsekwentnie nią podążają. Nie ma takich fikołków, jakie robi Metallica, która od lat nie ma pomysłu na siebie i gra coraz gorzej, stając się karykaturą siebie samej. Cały czas jednak ów styl podlega przynajmniej minimalnej ewolucji, coś się zmienia, pojawiają się nowe elementy. Miałem przeczucie, że w przypadku Faith No More tak jednak nie będzie…
Niby nie ma się do czego przyczepić. Patton nadal umie śpiewać, a nawet wrzeszczeć, są chwytliwe melodie, ciekawe zmiany tempa, mieszanie gatunków. Wszystko to, za co pokochaliśmy FNM przed laty. Tylko dlaczego ja mam wrażenie, że to wszystko to jakiś nieudany suplement
Kto uważnie śledził wydawnictwa związane z Faith No More po zawieszeniu ich działalności na pewno pamięta, że ukazała się duża ilość kompilacji a la the best of, na których pojawiały się często niepublikowane nagrania, wersje koncertowe, covery etc. Słuchając „Sol Invictus” odnoszę wrażenie, że cała ta płyta jest jednym wielkim odrzutem z sesji nagraniowych „King For A Day”, „Fool For a Lifetime” i „Album Of The Year”. Niby nie ma się do czego przyczepić. Patton nadal umie śpiewać, a nawet wrzeszczeć, są chwytliwe melodie, ciekawe zmiany tempa, mieszanie gatunków. Wszystko to, za co pokochaliśmy FNM przed laty. Tylko dlaczego ja mam wrażenie, że to wszystko to jakiś nieudany suplement, dodatek, gorsze wersje najlepszych dokonań jednego z najważniejszych zespołów rockowych w historii? Nie słychać nic nowego. Tylko powielane rozwiązania. Weźmy chociażby singlowy „Superhero” – brzmi on jak mieszanka „Gentle Art Of Making Enemies” z „Last Cup Of Sorrow”… Żeby tu chociaż jeden numer miał moc „Mouth To Mouth” czy „Digging The Grave”, nie wspominając o żelaznych klasykach, jak Midlife Crisis. To bardziej nastrojowe oblicze zespołu nie prezentuje się również za specjalnie. Próżno tu szukać następców „Evidence” czy „Take This Bottle”. Wszystko wydaje się płaskie, przygaszone i brakuje mu tego pattonowego kopa.
Po co powstała ta płyta? Odpowiedź jest chyba prosta. Z nudów, dla pieniędzy. Możliwe, że panowie mieli już trochę dosyć grania wciąż tych samych piosenek, więc zamiast robić kolejne covery, postanowili sobie coś tam nagrać. Patrząc na ich koncertowe setlisty odnieść można wrażenie, że przywiązani są bardziej do klasyków. Płyta jednak się świetnie sprzedaje. Wokół Pattona przez lata wytworzyło się coś na kształt kultu i myślę, że większość zagorzałych fanów (w tym i ja), niezależnie od oceny, nabyło tę pozycję. Czy dzięki tej płycie zespół zyskał nowych? Nie wiem. Być może.
Mam takie marzenie, że panom znowu się znudzi. Pokłócą się o kasę, kobietę czy o coś innego. Nie chcę, żeby Faith No More kończyło jak dinozaury Deep Purple, którzy od lat nie nagrali dobrej płyty, a na ich koncerty przychodzą wciąż ci sami ludzie. Chciałbym, żeby Mike znów zajął się swoimi projektami. Nie wiem czy nie jest jednak tak, że to skupienie się wokół powrotu i płyty Faith No More nie wynika z jednego smutnego faktu – artystycznego wypalenia i braku pomysłów na inne, nowe i przede wszystkim świeże rzeczy. Oby nie…
Co państwo na to?