Duży Jack – Uczucia
Duży Jack nie lubi się rozdrabniać, więc ja też postaram się sprawę opisać krótko. Sama już nazwa zespołu to kamień, który jednym strzałem ukatrupia trzy ptaszynki. Po pierwsze, rzecz oczywista, zwraca uwagę na ekstensywne wykorzystanie gitar i wzmacniaczy. Po drugie uwydatnia programowy nieład na płaszczyźnie wizerunkowej. Panowie mają w sobie coś z szalonych naukowców, jakich nie brakuje w Lado ABC – niezwykle zdolni muzycy w sosie lo-fi to jedna ze specjalności wytwórni. Trzecia sprawa związana z nazwą zespołu, to oczywiste freudowskie konotacje. Te również mają swoje uzasadnienie, gdyż nonszalancja zespołu graniczy z alfasamczyzmem. Rola gościnnie obecnych na płycie kobiet (nawet tak charakternych jak Candelaria Saenz Valiente i Gosia Penkalla z Pictorial Candy) tylko to potwierdza. To chłopaki bezceremonialnie sieją podszyty noisem post-hardkorowy zamęt, a dziewczynom przypadł w udziale space-rockowy „Secretly Straight”. Jest to co prawda brudny, hawkwindowy space rock, jednak na tle płyty spełnia funkcję mleczka do kawy. Kawy czarnej jak nocne ulice tej części miasta, do której nie chcesz się zapuszczać nawet w pełnym słońcu.
W zasadzie na „uczucia” nie ma tu za wiele miejsca. W każdym razie nie na te jednoznacznie pozytywne. Dominuje jedno – niedosyt.
Echa lat 70. wybrzmiewają też w „My Favourite Colour Is Blood”, który podkrada tekst z klasycznego (inspirowanego Apokalipsą św. Jana, o czym jeszcze za chwilę) utworu Aphrodite’s Child „The Four Horsemen”. Mam nawet wrażenie, że syntezator na początku utworu ma imitować, otwierającą oryginał, wokalizę Demissa Roussos. I nie ukrywam, że uwielbiam pierwowzór, za co Duży Jack ma u mnie Dużego Plusa. Ale syntezatory w ilości szczątkowej zalewa atakujący wysoką falą gitarowy groove i zgiełk sprzężeń, będący wyraźnym westchnieniem w kierunku Helmet (i tych darzę wielkim sentymentem, za co kolejny Duży Plus). Pozostała część krótkiego albumu stawia sprawę jasno: muzycy Dużego Jacka, to Czterej Jeźdźcy Apokalipsy we własnej osobie. Powietrze gęstnieje gdy nadchodzi ich godzina, a nuty podpowiadają im chaos i szaleństwo. Wokalista wrzeszczy jakby jutro nigdy nie miało nadejść, a perkusista mieli czas na drobne wióry. W zasadzie na „uczucia” nie ma tu za wiele miejsca. W każdym razie nie na te jednoznacznie pozytywne. Dominuje jedno – niedosyt, który zaowocował niezwykle intensywną muzyką.
Duży Jack wali z impetem w całej swojej barbarzyńskiej niedoskonałości. Może nawet nie tyle niedoskonałości samej muzyki, co niedoskonałości sytuacji, w której postawiony jestem słuchając jej z pudełka połączonego (jackiem małym) z moimi uszami. Trudno chłonąć ją biernie, siedząc za biurkiem i scrollując blady ekran. „Uczucia” wymagają większych wydatków energetycznych i nie sposób pozostać wobec tych wymogów biernym. Każdy, komu wielką przyjemność sprawia bycie sieczonym przez bezlitosne serie pocisków wystrzeliwanych z perkusji czy też przyjmowanie ran szarpanych mitycznego „rockowego pazura” doceni bezwładność „Uczuć”. Brzmi banalnie, ale bez obaw – nie jest to jakiś festyniarski, odziany w ramoneskę rockizm. To 23 minuty paliwa, którym z chęcią podlewam wątły płomyk zachowań autodestrukcyjnych drzemiący głęboko wewnątrz, ledwie widoczny pod kołnierzykiem dobrze wyprasowanym przez korporacyjne rytuały, domowe obowiązki i snucie dalekosiężnych planów bycia pewnego dnia obrzydliwie bogatym. „Uczucia” Dużego Jacka to jest sytuacja typu „ja kontra ja” i wszechświat niech lepiej trzyma się z daleka, bo oberwie rykoszetem.
Co państwo na to?