Deftones – Ohms
Nie chcę powtarzać oczywistości, przecież wszyscy pamiętamy, że Deftones w odróżnieniu od niemal wszystkich reprezentantów numetalu zachowali wysoki status, nieposzlakowaną opinię i “szacunek ludzi ulicy”. Prawda?
Dziewiąty album w dyskografii mimochodem podkreśla, ile czasu minęło od debiutu zespołu. Ci ludzie są na scenie już ćwierć wieku i przez wszystkie te lata przeszli przez wszystko, co w gratisie oferuje “kariera zespołu rockowego” według klasycznych prawideł. Deftones mają pełne prawo być zmęczeni. “Ohms” brzmi, jakby byli.
Wolne tempa i nadreprezentacja riffów z kategorii “walec” sugeruje większe zaangażowanie kompozytorskie Stephana, oddanego fana monumentalnych połamańców Messhugah, reprezentującego w Deftones frakcję konserwatywno-starometalową. Bywało tak już wcześniej, za każdym razem, gdy ster przejmuje gitarzysta efekt końcowy jest spójny, ale przy tym ociężały i monotonny. Mój brak sympatii do wymienionego jegomościa potęguje fakt, że ostatnio okazał się także płaskoziemcą i koronasceptykiem. Cóż, nie od dziś wiadomo, że fakt grania w znanym zespole nie odbiera prawa do bycia idiotą.
Płyty nie ratują także partie wokalne. Nieodległa historia dowodzi, że nawet z umiarkowanie atrakcyjnej materii instrumentalnej Chino był wstanie wyciągnąć zaskakujące, emocjonalne niuanse. Tym razem jednak brzmi zaskakująco zachowawczo, podążając bez przekonania za ściśle stłoczonymi riffami o zerowej zapamiętywalności. Krzyki Chino brzmią rachitycznie, a potęga nisko strojonych gitar może zrobić wrażenie jedynie na kimś, kto ostatnie 20 lat spędził pod lodem.
Mimo szczerych chęci nie jestem w stanie przebrnąć przez ten album bez poczucia znużenia i straty czasu. W monotonnej całości na plus wybija się “Radiant City”, brzmiący jak kontynuacja tropów z “Gore”, ale momentalnie niknie w topornej, generycznej łupianinie, którą za pomocą guzika “random” mógłby z powodzeniem wygenerować algorytm mieszający losowo zagrywki z wszystkich poprzednich albumów zespołu. Braki inwencji na “Ohms” maskowane są rozbudowaną formą, wątków jest dużo, ale prowadzą donikąd.
Z perspektywy czasu, poza żelazną klasyką, najbardziej doceniam te mniej spójne produkcje grupy – albumy “Deftones” czy “Saturday Night Wrist” dowodzą, że najlepsze rzeczy rodzą się u nich z napięć i przepychanek koncepcyjnych. Cóż, w ostatnim czasie członkowie grupy muszą być zaskakująco zgodni.
Co państwo na to?