Dawid Podsiadło – Małomiasteczkowy
Na trzecią płytę Dawida Podsiadły zatytułowaną „Małomiasteczkowy” czekałam z dużą nadzieją. Było tak głównie dlatego, że odkąd Bartek Chaciński zachwycił się sześciosylabowymi słowami w tytułowym singlu z tej płyty, w mojej głowie pojawiła się nadzieja na polski album z dobrymi tekstami. Dawno takiej płyty nie miałam w ręku… I najwidoczniej długo jeszcze nie będę miała.
Proszę nie zrozumieć mnie źle, to nie jest tak, że teksty na trzeciej płycie Dawida odstają jakoś bardzo od tych, których uświadczyć można, słuchając polskich hitów obecnych w eterze – tak absolutnie nie jest. Co ma się rymować to się rymuje, co ma być opowiedziane przekazane zostaje, brakuje jednak pewnego rodzaju wrażliwości, której od Dawida, z jego dziwnym wąsem i pokracznym stylem bycia, po prostu chce się wymagać…
Słuchając płyty Dawida wraca do mnie myśl, że polska muzyka potrzebuje schroniska dla porzuconych metafor.
A miało być przecież o małych miasteczkach… Tak zapowiadał krążek pierwszy zeń singiel. Temat – torpeda. Przyznam, że jako mieszczuch z dziada pradziada niewiele wiem o miejscach poniżej miliona mieszkańców. Jak się tam żyje? Czego człowiek się uczy? Jak postrzega świat? Nie wiem, a wiedzieć bym chciała. Jestem ciekawa tak bardzo, że nie przeszkadza mi nawet zastosowane w tytułowym singlu okropne szkalowanie dużych miast za pomocą sformułowań, takich jak: „Dlaczego wszystko sztuczne aż tak/Że napromieniowane mi świeci/Trzeba stąd wyjechać, bo strach/Że wszystko przejdzie na moje dzieci”. Cóż… a wydawałoby się, że jednak największym problemem w Warszawie jest smog…
Na płycie jest sporo piosenek miłosnych (np. „Dżins”, „Najnowszy Klip”, „Lis”, „Co mówimy?”). Szkoda. Z jednej strony rozumiem, że fandom Podsiadły stanowią przede wszystkim dziewczęta o wrażliwych sercach, które chciałby karmić Dawida zupą, z drugiej strony myślę, że śpiewanie piosenek o miłości „na weekend” ani nie zachwyca tej rzeszy wrażliwczyń, ani nie przyczynia się specjalnie do zmiany wizerunku Podsiadły. Czy dziwny pan z wąsem ma być teraz postrzegany jako współczesny polski Don Juan? Przyznaję, że jest to dla mnie mocno niepokojące.
Słuchając płyty Dawida wraca do mnie myśl, że polska muzyka potrzebuje schroniska dla porzuconych metafor. O co chodzi w tym koncepcie? Ano – cała masa polskich artystów zaczyna jakiś temat, ciekawy wątek, który świetnie nadaje się do zabawy nim, do rozwinięcia go w różnych kierunkach i… nic z nim nie robi. Niestety większość współczesnych wokalistów-tekściarzy porzuca rozpoczętą zabawę słowem, marnując tym samym potencjał swoich własnych sformułowań. Jakby nigdy nic przechodzą oni po prostu nagle do kolejnego tematu. Przykład – na nowej płycie Dawida w piosence „Lis” padają słowa: „Nocą do snu/Podwozisz mnie”. To jest bardzo ładna metafora, szkoda, że tekściarz ją całkiem porzucił. Z piosenki nie dowiemy się bowiem: czy to jest podwózka rowerem czy autem? Czy ciężka noga podwożącej tkwi na gazie? Czy wysadzi go (podmiot liryczny) na ostatnim przystanku przed snem? Jaką jadą trasą? Zamiast podróżować z nimi przez tekst i piosenkę, zatrzymujemy się tylko na tej jednej metaforze, a potem, jakby nigdy nic, zajmujemy się innymi wątkami.
Kolejnym grzechem, który aż nadto wyziera z prób pisania tekstów w rodzimym języku jest pozostawanie przy dosłowności. Chodzi tu o sytuację kiedy wokalista-tekściarz dochodzi do punktu, w którym zgodnie z tym jak płynie tekst, bez trudu mógłby fajnie rozwinąć metaforę, ale tego nie robi. Weźmy za przykład słowa piosenki „Dżins”: „Na związek nas nie będzie stać”. Ok, no dobrze, jasne – kumam. Ale czemu nie można zaśpiewać, że nie będzie nas stać na kanapę, na stolik i kwiaty, co cicho piją wodę? Że nie stać nas na związek bośmy się u siebie (emocjonalnie) tak strasznie pozadłużali. Czy nie byłoby to bardziej malownicze i zarazem bardziej dosadne? Kiedy w piosence „Odchodząc” Grzegorz Ciechowski przedstawia siebie jako jedną z rzeczy, która jest częścią wspólnego otoczenia byłych kochanków, kiedy śpiewa o tym, że owa odchodząca powinna zabrać go ze sobą i w nowym domu ścierać z niego kurz – serca naprawdę nam się łamią (i nie trzeba o tym śpiewać DOSŁOWNIE tak jak Podsiadło w piosence „Dżins”).
I żeby nie było – ja też jestem wrażliwą dziewczyną, która widząc Dawida, chciałaby go karmić zupą. Wołałbym tylko, aby w tej zupie pływał makaron ukształtowany w literki.
Następnym tematem poruszonym na płycie jest ciężar, jaki niesie ze sobą status gwiazdy. To pewnie mogłoby nawet dobrze zagrać jako biegun dla opowiastek o małych miasteczkach. Z jednej strony mielibyśmy tu zatem opowieść o jakiejś prawdzie Dawida tkwiącej w małym mieście i zarazem o kłamstwie, w którym ów żyje, a które jest częścią egzystencji usytuowanej w dużej aglomeracji miejskiej. Ta płyta nie jest jednak pomyślana w ten sposób. Piosenki o trudach bycia sławnym są pozostawione same sobie, nie tworząc żadnej narracji i tym samym nie wzbudzając emocji. Prawda jest taka, że prawie nikt ze słuchaczy, poza kilkoma znajomymi po fachu Dawida, nie jest się w stanie zidentyfikować z problemami bycia celebrytą. Szczególnie jeśli słuchaczowi nie proponuje się pogłębionej analizy świata „z pierwszych stron gazet”. Poza tym – choć wiem, że życie artysty jest skomplikowane i na pewno niełatwe, mam przemożne wrażenie, że jeśli Podsiadło pójdzie tą drogą dalej, za dwadzieściaparę lat nagra piosenkę, w której porówna się do Hiroszimy (wykazując przy tym wyjątkowo mało wrażliwości w stosunku do tragedii, w której życie straciło kilkaset tysięcy ludzi). Tak, piję tu do Katarzyny Nosowskiej. Nie mam żadnych świętości!
Wierzę w to, że Podsiadło jest małomiasteczkowy. I wierzę, że to jest fantastyczna jego zaleta. Niestety z piosenek nie dowiedziałam się niczego o małym miasteczku Dawida.
Dwa słowa napiszę jeszcze o muzyce, ponieważ – mimo moich starań – MusicNow! nie przerodziło się jeszcze w serwis o profilu krytyczno-literackim. A więc melodyjki (odpowiedzialny za nie był Bartosz Dziedzic) są świetne! Płyta jest bardzo dobrze wyprodukowana. Jest tu fajna popowa muzyczna świeżość i nie zawaham się powiedzieć, że płyta jest na poziomie europejskim. Niestety i w tej warstwie mam kilka zastrzeżeń. Głównym z nich są syntezatory imitujące lata 80. Wiem, że ich zastosowanie fajnie brzmi i wiem, że jest bardzo hipsterskie, ale mam wrażenie, że od jakiegoś czasu syntezatory z lat 80. są obecne absolutnie wszędzie. Zwieńczeniem tego trendu jest, jak sądzę, wydana niedawno piosenka Moniki Brodki „Wszystko, czego dziś chcę”, nagrana do serialu „Rojst”. Jest to remake hitu Izabeli Trojanowskiej z lat 80., który po przeróbce brzmi bardziej jak z epoki niż oryginał. Oczywiście piosenka jest świetna i też idealnie podkreśla klimat serialu, który promuje, mam jednak wrażenie, że zaczynamy przekraczać granicę inspiracji muzycznej w stronę okropnej koniunktury. Uważałabym na takie zabiegi w przyszłości. Nie zmienia to faktu, że płyta Dawida ma kopa i jest bardzo słuchalna. Nóżka chodzi.
Zdecydowanie najlepszymi piosenkami płyty są: „Nie Ma Fal” z refrenem, który Dawid śpiewa niejako nie w tempie podkładu i „Małomiasteczkowy”. Żałuję, że nie ma na tym krążku fajnej ballady, bo na pewno są ku niej wszelkie warunki (głos i melodyjki stawiły się na apel).
Wierzę w to, że Podsiadło jest małomiasteczkowy. I wierzę, że to jest fantastyczna jego zaleta. Niestety z piosenek nie dowiedziałam się niczego o małym miasteczku Dawida. Ile jest tam domów? Czy Dawid zna imię pani w sklepiku? Czy gdzieś tam jest takie miejsce, w które Podsiadło wraca nawet w myślach, wtedy kiedy siedzi w jakimś wielkomiejskim barze i wyłącza się, przełykając łyk czegoś mocniejszego? Hej! Opowiedz mi o swoim małym mieście! Jak? Może tak jak Jeremi Przybora, który pisząc „Rower zmęczony/Płosząc gawrony/Sunie drożyną” maluje piękny, sielski, ale jak wiemy z dalszej części piosenki, także do cna smutny pejzaż polskiej prowincji. Albo może tak jak to robi Olga Drenda, tropiąc w ramach swojej „Duchologii polskiej” stare, odrapane szyldy. Sposobów przecież jest co niemiara… Czy małomiasteczkowa historia nie domaga się opowiedzenia?
Co państwo na to?