Dan Mangan + Blacksmith – Club Meds
Skandal! Dan Mangan głośno mówi, że songwriterski garniturek, w którym dotychczas występował, zrobił się dla niego stanowczo zbyt ciasny. Prawdę mówiąc już wydany w 2011 „Oh Fortune” zdradzał pierwsze symptomy wyrastania poza grubo fastrygowane akustyczne schematy, jednak za sprawą „Club Meds” Mangan wyałtował się doszczętnie. Od teraz gra w prawdziwym zespole, a na maszcie powiewa mu sztandar Dan Mangan + Blacksmith. Należy pogodzić się z faktami i stawić czoła nowej rzeczywistości. Po raz ostatni odtwórzmy uroczą, pełną słodkiej ironii „Indie Queens Are Waiting” sprzed dobrych 6 lat i brnijmy dalej.
Pierwszy odsłuch „Club Meds” niezmiernie mnie zirytował. By pozbawić odbiorców złudzeń, całość otwiera delikatny bit, zapętlony sampel i syntezatorowe tło. Majaczy tu co prawda trącana leniwie gitara, ale została ona zredukowana do drugoplanowej, niespecjalnie istotnej roli. Wszystkiego jest za dużo, a wymienione warstwy zaciekle walcząc o odrobinę przestrzeni w głośnikach, złośliwie podgryzając się nawzajem.
Złego wrażenia nie prostuje upierdliwie wesołkowaty „Vessel” z gościnnym udziałem Dave’a Grohla (tak, tego Dave’a Grohla) i dęciakami, które bardziej pasowały do Bryana Ferry’ego, czy zawierający dwie równolegle ścieżki wokalne, leniwy do granic, „Dolls House / Pavlova”. Mangan dalej ma nadprzyrodzony talent do znakomitych melodii, tembr jego głosu na sto procent spodoba się Twojej dziewczynie, tym razem jednak dozuje większość swoich atutów z aptekarską ostrożnością i złośliwie chowa się na wypełnionym dusznym pogłosem drugim planie – dokładnie tam, gdzie jego gitara.
Po tym wszystkim planowałem się poważnie naburmuszyć, jednak rozsądek podpowiedział by przesłuchać całość drugi raz i nagle między nami znowu zaczęło się układać.
„Club Meds” to album gęsty i mroczny. Blacksmith, wspomagające Mangana trio, ciągnie na raz przynajmniej w kilku kierunkach, a jazzowa przeszłość muzyków sprawia, że stylistyczna żonglerka nie przysparza im najmniejszych trudności. Czuję tu piętno”Repave” Volcano Choir (recenzja albumu) – to mniej więcej te same metody na pisanie ładnych melodii, pieczołowite rozbijanie ich na drobne kawałeczki i układanie w mniej oczywiste sekwencje. Zabawa formą nie oszczędziła również tekstów utworów – to nie są już osobiste i dość pobłażliwe historyjki. „Robots” – nieco głupkowata piosenka o uczuciach materii nieożywionej, która przysporzyła Manganowi sporej popularności przy okazji albumu „Nice, Nice, Very Nice”, to już odległa zaprzeszłość. Dan bawi się rymami i słowami, a najchętniej zaś tymi brzmiącymi łudząco podobnie, lecz o przeciwstawnym znaczeniu. Jest lakoniczny, niespecjalnie wylewny, patrzy w skali makro i nie jest zachwycony. Jednego jestem pewien, warstwa liryczna nie rozjaśnia nastroju „Club Meds”. Nawet finałowy „New Skies” – utwór, który z pewnej odległości można by podejrzewać o pewną dawkę dyskretnego optymizmu, w swej najbardziej burzliwej części brzmi niczym nowoorleański marsz żałobny.
Najbezpieczniej będzie zacząć od „Mouthpiece”, wyjąwszy dużą dawkę nerwowości jest to utwór najbliższy wcześniejszym poczynaniom Australijczyka. Miękki start będzie potrzebny wyłącznie na samym początku, przy odrobinie szczęścia zapadniecie się w „Club Meds” naprawdę głęboko, a doskwierająca na początku mnogość planów powinna sprawić, że będzie to coś poważniejszego niż tylko przelotna, szybka i powierzchowna relacja. Pierwsze wrażenia nie zawsze są trafne, „Club Meds” to znakomity album – brawo Panie Mangan, dla Pana i całej drużyny.
Co państwo na to?