CocoRosie – Tales Of GrassWidow
Tak się nieszczęśliwie złożyło, że fenomen CocoRosie przez długi czas omijał mnie szerokim łukiem. Jak zawsze w takich sytuacjach wina leży po obu stronach. Ja ostentacyjnie się nimi nie interesowałem, uciekałem wzrokiem i trochę zbyt często skupiałem się na czubkach własnych butów. One zaś robiły co mogły bym nie podsłuchał ich przypadkiem – zręcznie przeskakiwały po falach radiowych, chowały się za krzykliwymi reklamami na Youtube czy Spotify. Nieświadome współistnienie trwało kilka ładnych lat, coś zaskoczyło w momencie wydania „Tales Of GrassWidow”, piątego pełnowymiarowego albumu sióstr. Od tej chwili już niczego nie udajemy, a ja mam sporo do nadrobienia.
Parada lęków z dzieciństwa doprawiona goryczą i odrobiną lekarstw stabilizujących nastrój, została przełamana zwichrowaną bajkowością i zupełnie odważnym parkietowym zacięciem…
Punktem przełomowym był niewątpliwie „Tears For Animals”. Gościnny udział Antony`ego Hegarty`ego zapewnia mięciutkie pokłady nieskończonej łagodności bezpiecznie ograniczone do jednowersowego, niezwykle charakterystycznego refrenu – to dokładnie tyle ile trzeba by utwór miał posmak waty cukrowej, ale nie zatykał egzaltowaną słodyczą. Ornament w postaci prostego, ale efektownego bitu i niezwykle przystępnej melodii z pewnością oczaruje tych, którzy zadowalają się powierzchowną i niezobowiązującą relacją z wąsatymi siostrami. Ci, którzy liczą na coś więcej powinni odkryć warstwy lapidarnych cymbałkowych zapętleń („Far Away”), rozedrganych i złowrogich dźwięków w tle czy, charakterystycznych dla freakfolku, onirycznych i odrealnionych melodii („Root Of My Hair”). Pulsująca oprawa, spora porcja tanecznej elektroniki, nawiązujące do hip-hopu bity i melorecytacje („End Of Time”), soczysta produkcja i względnie uporządkowana struktura utworów to tylko wabik prowokujący przypadkowe spotkanie. Wabiki, na który ja również dałem się złapać.
Siostry wydają się odrobinę zbyt dziwne by pisać pospolicie smutne piosenki. Parada lęków z dzieciństwa doprawiona goryczą i odrobiną lekarstw stabilizujących nastrój, została przełamana zwichrowaną bajkowością i zupełnie odważnym parkietowym zacięciem. To trochę tak jakby Alicję z Krainy Czarów wessała nie królicza nora a wnętrze czynnego wulkanu, na dnie którego wszystkie mniej popularne i niekoniecznie powszechnie lubiane bajkowe postaci urządziły ciężką imprezę.
Cała twórczość CocoRosie sprawia wrażenie celowo przerysowanej, bardziej niż trzeba oderwanej od rzeczywistości, nasyconej i kompletnie abstrakcyjnej. Podobne odczucia miałem słuchając po raz pierwszy rewelacyjnego, prześlizgującego się po niezliczonej ilości stylów i konwencji „Age Of Adz” Sufjana Stevensa. Pamiętacie występ divy z dziejącego się w 2259 roku „Piątego Elementu” Luca Bessona? Wygląda na to, że wyobrażenie francuskiego reżysera o totalnie eklektycznej muzyce przyszłości jest już kompletnie przeterminowane.
Co państwo na to?