Brian Eno – Reflection
W przypadku tak znanego kompozytora, mulitinstrumentalisty, producenta i arystokraty (niepotrzebne skreślić), nic nie jest dziwne – nawet pięćdziesięcioczterominutowa ambientalna suita, która podczas słuchania wydaje się nie mieć końca. Brian Eno wraca do klasycznego minimalistycznego ambientu, którego miano podobno wymyślił właśnie on, i robi to z wielką klasą.
Swoją droga to dość symptomatyczne, że na fali powrotów do klasyki muzyki elektronicznej również Aphex Twin odniósł się na swym ostatnim krążku do bardziej „pierwotnego” i oszczędnego brzmienia, które miejscami zahacza o jego „Ambient Works”. Brian Eno wpisuje się w tę tendencję, choć w jego przypadku powinniśmy raczej mówić o cyklicznym powracaniu tematów muzycznych, które – jak sam przyznaje w tekście wprowadzającym w arkana projektu – towarzyszą mu od początku kariery muzycznej. W odróżnieniu zatem od Aphexa, Eno nie wykonuje zwrotnej wolty, nie ma tu mowy o żadnym powrocie, ale raczej o powracaniu, które jest kontynuacją i rozwinięciem bardzo już dziś długiej ścieżki. Jej początki sięgają 1975 roku i legendarnej „Discreet Music”, na której artysta eksperymentował (tak, to określenie miało wtedy sens!) z minimalistycznym brzmieniem i konceptem Erika Satie znanym jako musique d’ameublement. Wtedy to Eno zaczął przelewać swe rozmyślania i medytacje na zapis nutowy i nadawać im matematyczną strukturę, samorozwijający się algorytm (z naciskiem na rytm!).
To, co w 1975 roku mogło niewątpliwie uchodzić za eksperyment, w drugiej dekadzie XXI wieku już z pewnością nim nie jest, a zatem na „Reflection” nie znajdziemy żadnych stylistycznych ekwilibrystyk, album rozwija się powoli i harmonijnie, zgodnie z formułą, wyróżniają go jednak dwie cechy, o których warto napisać – po pierwsze, w odróżnieniu od poprzednich albumów tej serii, nie znajdziemy tu żywych instrumentów, całość jest doskonale złożoną syntetyczną suitą; po drugie zaś, nie mamy do czynienia ze zwykłym ambientowym albumem, ale doskonale skomponowaną całością, której forma oddaje zamysł genialnego kompozytora. Brian Eno kompozytorski kunszt zaprzęga nawet do dzieła, które z założenia nie posiada wyraźnej warstwy melodycznej. Jest w nim jednak harmonia i spokój, które sprawiają, że stanowi ona coś więcej niż tylko doraźny medykament dla współczesnych nerwicowców – jest jak droga, którą można podążać, metoda, której można się uczyć, filozofia, którą można żyć. Muzyka Eno przeciągle koi nasze nerwy, jednocześnie dziwnie hiponotyzując, nie oznacza to jednak w żadnym wypadku, że jest bezbarwna czy wtórna (ambient często kojarzy się z muzyka do windy). Angażuje nasze zmysły robiąc to jednak nie wprost – działa na poziomie nieświadomości; nie zauważamy kiedy oddajemy się jej cali, nasze serce i oddech harmonizuje się z kolejnymi sekwencjami mantrycznych dźwięków.
Autor pisze o niej tak: „Utwory, takie jak ten mają inną nazwę: są one GENERATYWAMI. Chodzi mi oto, że one wytwarzają-się-same [samo-wytwarzają się – B.B.]. Moją rolą jako kompozytora jest pogrupowanie dźwięków i fraz, a następnie dodanie kilku reguł, które zadecydują o tym, co się wydarzy. […] Ponieważ reguły te mają charakter probabilistyczny […] utwór rozwija się inaczej za każdym razem, gdy jest odtwarzany. Tym, co otrzymujecie, jest nagranie jednego z tych rozwinięć” (http://www.brian-eno.net). Czyż to nie marzenie każdego filozofa – muzyka czystej struktury, która nie jest jednak systemem, nie posiada raz na zawsze ustalonej budowy i programu, jest raczej bezustanną reprodukcją, wirowaniem w centrum samego siebie, ma formę spirali (a może wstęgi Möbiusa, która nie pozwala nam dojrzeć jej wymiarów, gdyż umieszcza nas w przestrzeni dwuwymiarowej, w której wymiar trzeci – w tym wypadku melodia – jest tylko pozorem, symulakrem, złudzeniem).
To „muzyka potencjalna”, w której „ma miejsce nakładanie się różnorodnych rytmów, dokonujące się od wewnątrz zestrojenie rytmów w postaci swoistej międzyrytmiczności, jednak bez narzucenia jakiegokolwiek metrum czy tempa” – jak, gdyby pisali swoją recenzję „Reflection”, z pewnością skwitowali by ją Gilles Deleuze i Félix Guattari (filozofowie, którzy nie raz już gościli na stronach musicNOW!). Autorzy „Mille plateaux” podkreślali prymat rytmu nad metrum – twórczej krytyki nad dogmatem. Rytm, automatyzm, powtórzenie, powracanie to żywioł ambientu, który pozwala nam podróżować nie ruszając się z miejsca, wkraczać na ścieżki, które same nas prowadzą, kierować w rejony, w których nadal „jesteśmy”, ale życiem zupełnie innym, oddzielnym, poza świadomością i tożsamością. Jak pisał Deleuze w innym miejscu: „Tym co powraca nie jest byt, ale różnica”, tak i my – podróżnicy intensywności – dając się nieść muzyce, nigdy nie lądujemy w tym samym miejscu.
Co państwo na to?