Breton – War Room Stories
Nie tak znowu dawno, do tego całkiem niedaleko stąd, bezwstydnie chwaliłem debiutancki album brytolskiego Bretona (o tutaj: klik!). Podobało mi się literalnie wszystko: flegma w głosie wokalisty, grubo krojone sample, kaloryczna i potwornie głośna hiphopowa rytmika, pociąg do melodyjnych partii gitarowych i jeszcze fajniejszej superświeżej elektroniki. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale w jakiś przedziwny sposób wszystkie te elementy tworzyły spójną i przekonującą całość. I co? Chłopaki wyrzucili rozpadające się za duże najki, wyprowadzili się ze skłotu, postanowili porządnie się uczesać (włącznie z balejażem), wyregulować zarost i zainwestować w barwne sweterki w serek. Ze stylóweczką a’la „Kevin Sam W Domu” lub, jeśli wolicie, „korpopracownik-średniego-szczebla-bezpośrednio-przed-zebraniem-z-przełożonym” promują właśnie „War Room Stories”, swój drugi duży album. Zresztą zobaczcie sami:
Abstrahując od zmian w garderobie to świetna, chociaż podejrzanie lekka i przystępna piosenka… Nie uprzedzajmy jednak wypadków.
Eklektyczny i uroczo ponadstylowy debiut rejestrowany był po trosze w Londynie, Berlinie i Reykiavíku, a na zgodny z hiphopowymi wzorcami mastering powędrował aż do Nowego Jorku (więcej na ten temat w wywiadzie:klik!). W przypadku „War Room Stories” całość powstała w jednym miejscu – centrum dowodzenia wszechświatem Brytole urządzili w nie działającej od dawna, berlińskiej stacji radiowej. A żeby nie iść na zupełną łatwiznę orkiestrowe partie przywieźli ze sobą aż z Macedonii.
Z drugiej strony, nie jest specjalną tajemnicą, że członkowie Bretona korzystają z syntetycznych, w pełni wirtualnych instrumentów marki Native Instruments. Wspominam o tym, bo równie dobrze cały „War Room Sories” mógł zostać spreparowany wyłącznie z użyciem nowiuśkich laptopów i kontrolerów wyposażonych w firmowaną logiem NI paczkę wtyczek (w tym przypadku obstawiam pakiet „cudowne lata 80.”, oraz co nieco z zestawu świątecznego). Przykro mi, ale nie słyszę osobliwych analogowych urządzeń, na które rzekomo trafili, podobnie jak niepowtarzalnego brzmienia opuszczonych pomieszczeń radiowych z minionej epoki. Przystępna i bardzo przyjazna słuchaczowi produkcja rozmydliła wszystkie składowe, album wpisuje się nazbyt gładko w gremialny i chyba już nieco przebrzmiały powrót do „ejtisów”, do tego w poważnie przesłodzonej wersji.
W tym kontekście zupełnie nie przekonują mnie wolne i spokojne utwory. To nie mogło się udać, bo przeplastikowione i płaskie brzmienia zupełnie nie sprzyjają kreowaniu atmosfery. Musieli stracić tę umiejętność w procesie ewolucji (lub podczas kolejnej wizyty u fryzjera), a przecież delikatne i pełne przestrzeni „2 Years” czy „The Commission” były prawdziwą ozdobą debiutu. Inaczej rzecz ma się w przypadku fragmentów dynamicznych, gęstych i z założenia bardzo tanecznych – tu Breton bez dwóch zdań powala. Przecież refren z „Brother”s jest żywcem wycięty z dyskotek szkolnych, którymi gardziłeś dwadzieścia lat temu, a „Envy” to młodszy i bardziej urodziwy brat „My Number” Foals’ów. Zgoda, zespół nie stosuje żadnych specjalnie wysublimowanych zabiegów, ale żwawe tempo, soczyste akcenty i pokaźna porcja patosu („15 Minutes”, „National Grid”) sprawiają, że ¾ tracklisty bardzo szybko przejmuje kontrolę nad psychomotoryką i nawykami żywieniowymi słuchacza. Panowie ostatecznie porzucili synkretyczne eksperymenty, polecieli bezpiecznie, ale i niezwykle przebojowo.
Doceniam, że została charakterystyczna flegma – gdyby Roman Rappak potrafił śpiewać nieco lepiej, niechybnie korzystałby z falsetu i mielibyśmy Bee Gees. Całe szczęście, ta składowa Bretona pozostała nietknięta i wokalista dalej mruczy sobie pod zakatarzonym nosem najbardziej zakaźne melodie świata.
Nie ma najmniejszych szans by „War Room Stories” ugruntowało, budowany za pomocą głośnego odtwarzania debiutanckiej płyty, respekt wśród podklatkowych ziomali na dzielni. Tym razem możecie liczyć raczej na nieśmiałe dziewczęta z krzywiznami w uzębieniu i w zależności od dalszego przebiegu wydarzeń, być może także na ich otłuszczonych i sapiących ojców. Zastanówcie się dobrze czy w ogóle chcecie próbować, bo po dwóch, trzech przesłuchaniach będziecie straceni. Od tego albumu wprost nie można się uwolnić. Ryzykujecie pogardę dla własnego gustu. Dokładnie jak niżej podpisany.
Co państwo na to?