
Breton – Other People’s Problems

Breton od strony koncepcyjnej może dobrze się kojarzyć: grupa powstała na bazie kolektywu filmowców, którzy zdecydowali się udźwiękowić swe produkcje. Panowie są nieco flejtuchowaci i obdarci w całkiem dobrym stylu (to z kolei przez związki ze squaterską kulturą Londynu), więc pokochają ich najmodniejsi z modnych, do tego wszystkiego należy koniecznie dodać, że tworzą porywającą i niezwykle aktualną mieszankę prawie wszystkiego co odcisnęło się na popkulturze w ostatnich dziesięciu latach. Wystarczy?
Otwierający płytę skrzypcowy sampel i grubo ciosany bit brzmią niczym odprysk z wczesnych produkcji firmowanych przez Peję. Może to wywołać drobny dyskomfort, ale nim się zorientujemy, brudny hip hop, rejestrowane specjalnie na potrzeby tego albumu smyki, lepka elektronika, głęboki żywy bas, wszelkie indie rockowe naleciałości i diabli wiedzą co jeszcze, tworzą niezwykle ekscytujący i soczysty dźwiękowy monolit. Istotne, że mimo mocno eksperymentalnego charakteru twórczość bretońskich brytoli jest niesamowicie chwytliwa i porywająca. Jeśli jest dziwnie i niepokojąco to tylko po to, by słuchało się ich jeszcze lepiej – to ciągle są przede wszystkim piosenki i to całkiem organiczne, a wszystkie manipulacje, którym zostały poddane przydają im tylko uroku. Nie jestem pewien jak z tylu niekoniecznie spójnych i pasujących do siebie składowych udało się Bretonom stworzyć przekonującą całość, ale to niezaprzeczalny fakt. Mikstura o takim stopniu złożoności, przyrządzana przez amatorów powinna wywołać oparzenia drugiego stopnia, a panowie, mimo że do tej pory uchodzili za speców od filmowej materii odwalają całą robotę z aptekarską precyzją i bez najmniejszego śladu potu na skroniach.
Wspomniany wcześniej „Peacemaker” skręca bardziej w stronę oldschoolowego hip hopu, dla równowagi żywa perkusja i gitary zbliżają „Wood And Plastic” w okolice tego, co aktualnie popularne w indie rocku. W międzyczasie przydarza się wyciszony i cudownie pulsujący elektroniką „2 Years” i cała masa charakterystycznych, cudownie bujających brzmień („Ghost Note”) i powalających refrenów („Edward The Confessor”, „Interference”).
Wokalista zachowuje bezpieczną odległość i pozwala się wyprzedzić arcyciekawej warstwie instrumentalnej. Jego bardzo mocno osadzone w rytmie partie mogą wydawać się nieco monotonne i nieco zmanierowane, ale tylko w sytuacji, gdy w jakiś magiczny sposób umkną naszym uszom trafione w punkt w refreny czy niesamowicie stylowe frazowanie.
Niesympatyczny grymas może powodować jeden jedyny moment tego albumu – wstęp do „Jostle” brzmi niczym podłe i zatęchłe dicho z początku lat 90. i nie jest to stylizacja. Po wejściu żywych bębnów i wokalu tętno wraca do normy, ale pewien niesmak wciąż pozostaje odczuwalny.
Reasumując, proponuję zapoznać się z twórczością Bretona możliwie najszybciej. Istnieje prawdopodobieństwo, że już za moment staną się bardzo popularni i zignorowanie tego albumu może być źródłem wielu krępujących sytuacji towarzyskich. A gdy odtworzysz „Other People’s Problems” odpowiednio głośno polubią Cię również chłopaki spod klatki (co nie oznacza, że przestaną obsępiać Cię z papierochów).
Co państwo na to?