
Brand New – Science Fiction

Ilu albumów potrzeba, by pozbyć się etykietki emo-popowego zespołu dla smutnych nastolatków? Członkowie grupy oscylują w okolicach 40 lat i chyba ciągle próbują coś udowodnić. Podobno „Science Fiction” ma być ostatnią pozycją w dyskografii Brand New. Na korzyść zespołu działa fakt, że smutne nastolatki zestarzały się razem z nimi.
Mrok, atmosfera lekkiego zaszczucia i surówka realizacyjna każe sądzić, że „Science Fiction” zaczyna się dokładnie tam, gdzie skończył się znakomity i trochę niedoceniony „Daisy”. Wydanie albumów dzieli długie osiem lat, być może dlatego „Science Fiction” bardziej skrada się, niż eksploduje. Lacey praktycznie nie krzyczy, więcej tu brzmień akustycznych, ale całość jest tak samo podskórnie znerwicowana i znowu sprawia wrażenie skleconej naprędce, tylko po to, by umożliwić ujście rzeczom, które nieznośnie uwierają w klatce piersiowej. I pewnie znowu nie jest to w pełni prawda – wyobrażam sobie, że w związku z umiarkowanie pozytywnym odbiorem „Daisy” presja mogła być spora, a panowie nie wyglądają na luzaków, którzy wchodzą do studia tylko po to, by sprawdzić, co się stanie.
W ramach terapii odczulającej Brand New trochę pogrywają sobie ze słuchaczami – znowu zaczynają długą vintage’ową introdukcją z taśmy, powraca też znany z poprzedniego albumu kościelny sampel, tu niepokojąco zniekształcony i zapętlony. Niepokój to słowo klucz. Jesse dalej ma talent do zapadających w pamięć one-linerów, urodę holywoodzkiego aktora-po-przejściach i nieuleczalną nadwrażliwość emocjonalną. Albo tylko tożsamy z powyższym wizerunek. Niemniej jednak eksploatuje wciąż te same tematy, gra na jednej nieszczególnie subtelnej nucie i dalej jest w tym nieprzyzwoicie dobry.

Jeśli termin alternatywny rock w rozumieniu lat 90., Vivy Zwei i MTV, która była muzyczną telewizją, może być dla Państwa jakimś drogowskazem, to Brand New wpisują się w ten nurt od pierwszej do ostatniej sekundy nowego albumu. I to wyjaśnia, dlaczego niekiedy brzmią jak Nirvana, innym razem bardziej jak Cranberries (instrumentalny wstęp w „Waste”), pozwalają sobie na punktowe użycie harmonijki ustnej („In The Water”) i kompletnie nieciekawe solówki, a ja nie potrafię mieć im tego za złe. Siła „Science Fiction” to odczucie obcowania z przypadkowo odgrzebaną kasetą ulubionego zespołu z licealnych czasów, która przez ostatnie 10 lat obrastała kurzem porzucona w rodzinnym domu. Z nostalgią nie ma żartów – „Science Fiction” wylądował na pierwszym miejscu tygodniowego zestawienia najpopularniejszych albumów Billboard 200.
Być może Brand New bezwstydnie korzystają z tanich chwytów, bywają ostentacyjnie rockowi, ale słucha się tego znakomicie, choć idę o zakład, że na bis publiczność i tak będzie domagała się przebojów z „Deja Entendu”.
Co państwo na to?