
Brand New – Daisy

W przypadku 99% okołorockowych zespołów ewolucja oznacza zazwyczaj wygładzanie brzmienia, polerowanie chropowatości i zabawę w cyzelowanie detali. Nic w tym złego, bo nie warto się powtarzać. Rzecz w tym, że Brand New należy do 1%, który zmierza w kierunku odwrotnym. Fakt, debiutancki album grupy to ugrzeczniony pop punk dla gimnazjalistek w koszulkach z komiksowymi czaszkami – startowali zatem z punktu, w którym trudno byłoby rozwodnić się jeszcze bardziej. Kolejne dwie pozycje w dyskografii grupy to stopniowa i coraz bardziej udana ucieczka od miałkości i banału – najpierw za sprawą nieśmiałych wycieczek w graniczne gatunkowo rejony, później coraz bardziej złożonych i wielowątkowych kompozycji.
Pod grubą warstwą rdzy i kurzu siedzą szczelnie upakowane dobre piosenki, trzeba je tylko odrobinę oswoić…
Chęć udowodnienia, że są poważnym zespołem dla poważnych ludzi doprowadziła Brand New do wydania „Daisy”. Płytę otwiera brudny „Vices” – trzy i pół minuty czystej agresji, rzecz bez precedensu w historii grupy. Następny w kolejce jest kojący „Bed”, ale mimo łagodnych gitar i delikatnej melodii, dalej jest duszno i niepokojąco. To odczucie będzie nam towarzyszyło aż do kulminacji w postaci finałowego Noro.
„Daisy” to album stosunkowo krótki, ale biorąc pod uwagę stopień kompresji emocji jest to długość wręcz idealna. Zespół nagrał materiał dokładnie w poprzek wszelkim oczekiwaniom. Rozbudowane wielowątkowe aranżacje, finezyjne nakładki wokalne i studyjne zabawy znane z „God And Evil Are Raging Inside Of Me” (i kotylion za ultrapretensjonalny tytuł), trafił szlag, w zamian dostajemy jednak potężną dawkę skondensowanej energii i brzmienie przywołujące na myśl grunge w najbardziej poharatanej i zardzewiałej wersji. Gdy pozorowana brzydota wymyka się spod kontroli robi się nieprzyjemnie („Be Gone”), szczęśliwie w większości przypadków zespół panuje nad sytuacją. Nie zmienia to faktu, że „Daisy” sprawia wrażenie nagranej na kolanie demówki. Niby już wiadomo gdzie jest zwrotka i refren, ale tak naprawdę wszyscy grają trochę na czuja, raz po raz nerwowo po sobie zerkając. Niechlujna produkcja, mniej finezyjne teksty oraz ogromna desperacja w ich artykułowaniu dopełniają spójnego obrazu. Nawet zdawkowe tytuły piosenek wyglądają na robocze. Nie dajmy się zwieść, to nie wynik pośpiechu, czy cięć budżetowych, całość jest na tyle spójna i przekonująca, że wypada tę koncepcję uszanować. Pod grubą warstwą rdzy i kurzu siedzą szczelnie upakowane dobre piosenki, trzeba je tylko odrobinę oswoić.
„Daisy” to album bezpośredni, lepki, duszny i męczący. Potrafi również poważnie wciągnąć, o ile oczywiście uda nam się w porę otrząsnąć po utracie Brand New w dotychczas znanym obliczu.
Co państwo na to?