Bon Iver – 22, A Million
To nie zabrzmi dobrze, ale przez długi czas nie traktowałem Bon Ivera poważnie. Wystarczało mi słuchanie na wyrywki, bez szczególnego wnikania w drzewo genealogiczne czy postępujące problemy z łysieniem. Mój błąd, wszak łysienie może dotknąć każdego.
Poważnie i w pełnym wymiarze godzin dałem się wessać dopiero za sprawą „Repave” Volcano Choir, drugiego albumu – trochę eksperymentalnego, a trochę piosenkowego projektu Justina i członków grup Collection Of Colonies of Bees, Death Blues i All Tiny Creatures. Później nastąpiła długa przerwa, z odrętwienia wyrwały mnie dopiero kolejne zapowiedzi premiery „22, A Million”. Najpierw dziwaczne, pokracznie podwyższone, jednak intrygujące sampelki wokalu z „22 (OVER S∞∞N)”, chwilę później przesterowany, napędzany spróchniałym kołem zamachowym bit w „10 d E A T h b R E a s T ⚄ ⚄”. Cóż poradzić, dałem się złowić maszynie promocyjnej i ochoczo dołączyłem do pokaźnego grona czekających na pierwszy od pięciu lat album Justina Vernona.
Bon Iver sampluje na grubo w sposób iście hiphopowy, przywłaszcza sobie całe frazy , zapuszcza się do zakurzonego archiwum sprzed lat, ale pożycza również rzeczy świeże i na wskroś współczesne.
Bon Iverowi należy przyznać jedno, robi wszystko by nie dać się zamknąć w szufladce „smutny pan i jego banjo śpiewają o miłości”, na którą wydawał się skazany bezpośrednio po wydaniu „For Emma, Forever Ago”. Odwrót w kierunku bogato zdobionego, jednak dość tradycyjnego grania zespołowego („Bon Iver, Bon Iver”) nieszczególnie mnie przekonał, ale jeśli był koniecznym przystankiem na drodze do „22, A Million” to należy po prostu uznać jego istnienie.
Pierwsze trzy indeksy (w tym „715 – CRΣΣKS”, czyli sam głos Vernona otulony zatykającym się i gubiącym trop harmonizerem) odrobinę oszukują – w rzeczywistości album „22, A Million”, nie jest produkcją aż tak odważną, jak można by sądzić. Doceniam wszystkie szumy, trzaski i niedopatrzenia – ktoś tu się naprawdę napracował by „duch w maszynie” atakował w sposób chaotyczny i pozornie przypadkowy. Pożyczki wokalne najpierw trochę irytują, ale z całą pewnością są najbardziej charakterystycznym znakiem rozpoznawczym tej produkcji. Bon Iver sampluje na grubo w sposób iście hiphopowy, przywłaszcza sobie całe frazy („when days have no number” w wykonaniu Pani Fionn Regan, pięknie, choć zupełnie niezamierzenie, uzupełnia refren w finałowym „00000 Million”), zapuszcza się do zakurzonego archiwum sprzed lat (Mahalia Jackson, the Toys), ale pożycza również rzeczy świeże i na wskroś współczesne (Paolo Nutini, Sharon Van Etten). Z całą pewnością sampler OP-1 znajduje się wysoko na liście płac albumu.
I teraz przychodzimy do sedna, wszystkie powyższe nowinki, to tylko rodzaj zasłony dymnej, u podstaw większości z zawartych tu utworów znajdziemy bardzo standardowe instrumentarium, a większość melodii to Bon Iver w stanie czystym – z pewnością nie są to utwory, które wygenerowano na laptopie. A im dalej, tym dym staje się rzadszy, przedostatni indeks na dobrą sprawę nie udaje już niczego – „____45_____” to po prostu piosenka.
Redaktor Gradkowski twierdzi, że na ostateczny kształt tego albumu zbawienny wpływ miała współpraca z Kanye Westem. Osobiście wolałbym wierzyć, że to jednak kwestia nadprzyrodzonej wrażliwości, mogę jednak nie mieć racji, ostatecznie sam Vernon twierdzi, że Kayne to największy żyjący artysta naszych czasów. Kwestia inspiracji to jednak sprawa drugorzędna, jeśli Vernon potrafi odfiltrować dla siebie coś wartościowego nawet z najbardziej jaskrawych wykwitów popkultury to dodatkowy punkt dla niego.
Celowo przeprodukowane wokale, duże zagęszczenie sampli, a nawet historie o Messinie, czyli prawie-instrumencie skonstruowanym specjalnie na potrzeby Vernona, i tak nie będą w stanie zwieść uważnego słuchacza – Bon Iver to w istocie smutny pan z banjo, który śpiewa o miłości.
Co państwo na to?