Blind Pilot – Three Rounds And A Sound
Dwuosobowy zespół to sprytny pomysł – mniej tarć interpersonalnych, mniejsze koszty funkcjonowania, mniej chętnych do udziału w zyskach. Ale najsprytniejsze w nim jest to, że nagrywa tak dobry album jak „Three Rounds And A Sound” wyłącznie z wykorzystaniem akustycznej gitary i skromnego zestawu perkusyjnego. Do tego prostego przepisu dochodzi oczywiście jeszcze śpiew, ale to już dodatkowy punkt dla Israela Nebekera, bo potrafi równolegle operować strunami i gardłem – lista płac pozostaje więc dwuosobowa.
Skromne instrumentarium nie pozwala na szaleństwa, ale to właśnie umiarkowanie i wstrzemięźliwość świadczą o klasie tego albumu. Żadnych wirtuozerskich popisów, przesadnej ckliwości i zdobionej złotem barkowej oprawy. Nie sztuką byłoby obłożyć zawarte na „Three Rounds And A Sound” utwory dodatkowymi ornamentami, prawdopodobnie pozostały by bardzo dobre. Nie ma jednak takiej potrzeby, minimalistyczny charakter twórczości Blind Pilot działa na ich korzyść uwypuklając tylko klasę i kompozytorskie talenty panów Nebekera i Dobrowskiego. Nie wspominając już o odwadze – wypuszczenie w świat tak intymnego, kameralnego i skromnie zaaranżowanego materiału wymagało sporej wiary w jego potencjał. Zakładam, że Blind Pilot mają jej aż nadto, mamy tu do czynienia z mikrozespołem, który jedną z tras koncertowych odbył podróżując na rowerach.
Piosenki z Three Rounds And A Sound są mocno do siebie podobne, nie może być inaczej biorąc pod uwagę, że opierają się na urokliwych akustycznych melodiach i ascetycznych, ale bardzo stylowych bębnach. W ramach urozmaicenia gościnnie pojawiają się trąbka, banjo („Ovievo”), dyskretne klawisze, rdzeń pozostaje jednak niezmienny. Wedle wszelkich prawideł po stronie odbiorcy powinno to wywołać lekkie drętwienie kończyn. Nic z tego, w całym swoim podobieństwie kolejne utwory na „Three Rounds And A Sound” różnią się wystarczająco wyraźnie. Większość zasług spływa tu na jegomościa z państwem w imieniu, jego pozbawiony zbędnych ozdobników śpiew bezbłędnie prowadzi nas przez cały album wypełniony po brzegi świetnymi, mocno zabarwionymi popem indiefolkowymi piosenkami. Potencjał i lekkość tych melodii przywodzi na myśl najjaśniejsze momenty „Plans” Death Cab For Cutie. Jedyne negatywne odczucie, jakie może się pojawić to delikatne rozczarowanie, że ten album znowu tak szybko się skończył.
Cały materiał pulsuje maleńkim smuteczkiem, w związku z tym sprawdza się najlepiej gdy biorytm jest umiarkowanie korzystny, nie jest jednak aż tak przejmująco smutny jak choćby „A Church That Fits Our Needs” Lost In The Trees (recenzja albumu). Dzięki temu, że umiarkowanie dotyczy także ładunku emocjonalnego, nic nie stoi na przeszkodzie by „Three Rounds And A Sound” była wiernym towarzyszem słonecznych poranków, leniwych śniadań i długich pryszniców, słowem, wszystkich momentów, w których jest nam znośnie będąc sobą, nawet jeśli nic nie zapowiada byśmy w niedługim czasie mieli zostać królami planety.
Co państwo na to?