
Bionulor – Erik

Na wstępie winienem przeprosić autora za późne podjęcie pracy nad albumem tak złożonym i niesamowitym, hmmm… a może właśnie tak prostym i pięknym? Niewątpliwie zajęło mi trochę czasu zanim „ugryzłem” Bionulora na serio i pozwoliłem sobie na napisanie tego tekstu. Do twórczości tego kalibru (i nie chodzi tu jedynie o niszowy charakter wydawnictwa, ale przede wszystkim jego przemyślany i przez to bardzo wymagający na poziomie koncepcyjnym charakter) trzeba niewątpliwie dojrzeć. Długie dojrzewanie wydaje zaś dobre owoce w sferze myśli.
Jednym z efektów spóźnienia jest niestety fakt, że nie piszę na temat płyty Erik jako pierwszy, nie pisze nawet jako drugi, wstyd przyznać, który stoję w szacownej kolejce recenzentów tego zadziwiającego krążka. Przeczytałem już to i owo w sieci na temat Bionulora i jego twórczości, od razu rzuciła mi się w oczy powtarzająca się jak mantra ocena: „płyta Bionulora ma mroczny, niepokojący charakter”. Diagnoza ta wydała mi się tyleż oczywista, co w gruncie rzeczy redukcjonistyczna i nieprawdziwa.
Niejednokrotnie twórczość Sebastiana Banaszczyka kojarzona jest z muzyką, lub jak sam go określa „designem”, japońskiego artysty Aube (Akifumi Nakajimy). Ten czarodziej, a może lepiej inżynier, budowniczy, innowator dźwięku w swej ogromnej dyskografii stworzył wiele kompozycji, które można by określić mianem mrocznym i niepokojących, choćby te z płyty Magnetostriction – wiejące futurystyczną grozą, zimne i mokre, tchnące czymś nie-ludzkim, bliskim skrzyżowaniu natury i technologii. Stanowiłyby one znakomity soundtrack do japońskich horrorów jak „Ring” czy „Dark Water”. U Bionulora nie znajdujemy tego typu złowieszczej i przejmującej wizji muzycznej. Z Aube łączy go technika i idea, nie zaś treść i klimat. Ideą oczywiście jest wykorzystywanie dźwięków już wyprodukowanych: odgłosów natury, wypowiedzi człowieka (jak na płycie Sacred Mushroom Chant), a nawet szeleszczenia Biblii potraktowanej w przewrotny sposób, nie jako święta księga, ale konkretny, namacalny przedmiot (projekt Pages From The Book Aube). 100% music recycling – oto idea, która przyświeca Bionulorowi i która łączy go z mistrzem. W przypadku płyty Erik zasada ta została jednak potraktowana dosłownie – na zawartość tego krążka składa się piętnaście kompozycji w całości opartych o słynne Gymnopédies Erika Satie. Nie wykraczamy poza nie, drążymy ile się da, za pomocą elektroniki docieramy do takich pokładów dźwięku, które w pewnym sensie uśpione, zalegają na dnie oryginałów.
Bionulor penetruje utwory Erika Satie, tak jak wcześniej robił to w przypadku szamańskich pieśni czy swego własnego głosu, tak dalece, by wywrócić je, w pewnym sensie, na drugą stronę, ukazać świat muzyki na opak, jakby spowolniony i zatrzymany ostatecznie w kadrze – jeden drobny dźwięk lub ścieżka, odpowiednio zmodulowane, stają się całym mikrokosmosem. Idea ta ma więc coś z alchemicznej transmutacji czy mistycznych technik dalekiego Wschodu – podróż daleko w głąb z pozoru prostych dźwięków, ukazuje niezwykły krajobraz w sercu tego, co może wydawać się skończonym dziełem (tym bardziej w przypadku pięknych, koronkowych kompozycji Erika Satie), odkrywa spektrum możliwych kombinacji nut, które układały się dotąd w ostatecznie uporządkowany zbiór. Jeśli powyższe porównania wydadzą się niektórym nieco zbyt przesadne, polecam katalog inspiracji, które Bionulor wymienia w jednym z wywiadów:
Dźwięki zagubione w snach – wywiad z Bionulorem.
Jeśli chodzi o klimat, ambientalne, trzeszczące, ale zarazem spokojne i nienarzucające się utwory z płyty Erik nie wydają mi się ani mroczne, ani złowieszcze. Jest w tym wszystkim raczej coś z dotknięcia rzeczy samej, codziennego przedmiotu, który zbliża się do nas i zadziwia samym faktem istnienia. Takie są właśnie dźwięki lepione mozolnie przez Bionulora, obce nam, ale dziwnie bliskie. Nie mają w sobie powagi i grozy nocy, bliższe są raczej pochmurnemu porankowi, pierwszemu otwarciu oczu, gdy rzeczywistość jest jeszcze jakby zamazana, my zaś jej niepewni. Z każda chwilą jednak „obecność” świata (która jest zarazem jego zimną obcością) dociera do nas coraz bardziej, dokonuje się zawiązanie rzeczy i sensu, które może przybrać również formę dźwięku.
A zatem, koncepcyjny minimalizm Bionulora, nie jest więc jedynie powtórką z Reicha czy Glassa, nie posiada tego „czaru”, który posiada ich muzyka. Nie jest to jednak zarzut – nie może go posiadać, bo jego metoda jest zupełnie inna: nie polega ona jedynie na uwzniaślaniu każdej drobnej nuty. Ten zabieg jest jedynie narzędziem w służbie idei bardziej przewrotnej: profanacji muzyki poprzez przemieszczenie jej kontekstu, tworzeniu czegoś nowego w sercu tego, co wiekowe i szacowne. Profanacja, podobnie jak w przypadku Amona Tobina, jest więc twórczym fermentem, który nie opluwa jednak oryginału, unieważnia raczej podział na oryginał i kopię, uniwersalizuje muzykę jako język absolutnego opisu rzeczywistości.
Co państwo na to?