Bicep – s/t
Recenzja tej płyty to właściwie kolejny odcinek cyklu „Wielki Powrót Elektroniki Lat 90.”. I przyznam, że po napisaniu o „Traditional Syntesizer Music” Venetian Snaresa „The Digging Remedy” Plaid, „Providence” Nathana Fake’a, a także Pink Freud Plays Autechre (oraz o kilku innych polskich artystach, których płyty inspirowane są w przeróżny sposób najntisową elektroniką), mimo niewątpliwego uwielbienia, jakim darzę takie projekty, miałbym chyba spory problem z recenzowaniem kolejnego materiału silnie inspirowanego klasyką IDM. Na szczęście wydana przez Ninja Tune (swoją drogą nawet ten wydawca przemieszcza nieubłaganie swoje pole zainteresowań z rozmaitych nu jazzowo-trip hopowych projektów w kierunku bardziej abstrakcyjnej, a jednocześnie nieco „tanecznej” stylistyki) pierwsza długogrająca płyta brytyjskiego duetu Bicep, choć przenosi nas w złotą erę brytyjskiego acid house’u, porusza się w nieco szerzej zakrojonych rejonach gatunkowych niż wyłącznie te, które kojarzymy z WARPem. Nie trwóżmy się jednak, na szczęście (i by schlebiać natręctwom krytyków muzycznych mojego pokroju) IDM również znajduje tutaj swoje zasłużone miejsce…
Panowie zresztą nie wypadli sroce spod ogona – wcześniejsze kolaboracje z Simian Mobile Disco czy Disclosure, a także świetnie przyjęta EP-ka „Just” to tylko niektóre z ich osiągnięć. Bicep od początku policzony był jako – doskonale zresztą zaaranżowany – flirt pomiędzy najbardziej shitową estetyką najntisowych gwiazd parkietów a zupełnie „inteligentnym” brzmieniem w rodzaju Aphex Twina. By zrozumieć dance’ową poetykę, w której poruszają się Bicep, przypomnieć musimy (zmarłego zresztą w maju tego roku) człowieka, którego emblematyczna kompozycja „Children” stanowi pewnie jeden z tych numerów, które, choć chciałoby się je wyrzucić z pamięci, trwają w niej mimo upływu lat. Ten włoski (właść. Roberto Concin) pianista i producent, którego korzenie muzyczne sięgają pewnie równie mocno klasyki, jak i italo disco, w latach 90. święcił tryumfy na europejskich listach przebojów, współtworząc nanogatunek muzyczny, który z braku lepszych określeń nazwano potem dream housem. Nie ma wątpliwości, że Robert Miles – bo o nim mowa – w przypadku Bicepa stanowi symboliczny biegun stylistyki (słychać to zarówno w mrocznym „Drift”, jak i sentymentalnym „Vale”), do której odwołują się brytyjscy producenci. Melancholijna, a jednocześnie taneczna muzyka Bicepa nie zawiera na szczęście typowych dla dream house’u straszliwych ścieżek melodycznych, które wyciskały łzy z oczu moich rówieśników (i moich), jest w niej jednak ten sam rodzaj przestrzeni tworzonej przez długie wokalne sample oraz powtarzalne i pulsujące, a jednocześnie dziwnie uspokajające beaty; przestrzeni znajdującej się gdzieś pomiędzy snem a jawą, w miejscu, w którym znajdujemy się zaraz po przebudzeniu, gdy oczy już widzą, umysł zaś jeszcze śpi. Generalnie wydaje mi się, że ta dziwna pozaczasowa sfera stanowi domenę Bicepa – czas przeszły niedokonany, przestrzeń w wiecznym remoncie.
Drugim biegunem, który wyznacza kontinuum muzycznych inspiracji Bicepa z pewnością jest brytyjska scena taneczna lat 90., w szczególności Orbital, którego wpływ wydaje się trudny do przecenienia. Kosmiczne przestrzenie i mnóstwo miękkich synthów – to niemalże muzyczne sygnatury Bicepa. Znajdziemy tu jednak o wiele więcej: junglowe beaty perkusyjne („Glue”, „Opal”), przywodzące na myśl wczesne płyty Prodigy, vaporową estetykę wprawiająca słuchacza w ciągły stan déjà vu („Ayaya”), typowe dla Gus Gus (tak, tak, wiem – to Islandia) narastające echa, proste „geometryczne” sample skonfrontowane z motorycznymi beatami, miejscami przywodzącymi na myśl przerytmizowane sekwencje znane z twórczości Plaid.
Wszystko to oczywiście wykorzystywał już m.in. Burial i odniesienie do jego twórczości wydaje się tu także godne wzmiankowania, album Bicepa przynosi jednak bardzo ciekawy mix wyostrzonej i klarownej produkcji z umiejętnym pokrywaniem kurzem i patyną, która nadaje całości swoistą „analogowość”. Płyta została pomyślana jako swego rodzaju katalog gatunkowy tanecznej elektroniki minionego okresu, pełen stylistycznych tropów, a zarazem niewątpliwie bardzo oryginalny.
Na koniec, na pohybel części redakcji musicNOW!, muszę dokonać coming outu – słuchając genialnego, wieńczącego album singla „Aura”, po raz kolejny przekonuję się, że w głębi duszy jestem najprawdziwszym dyskomanem!
Co państwo na to?