Ben Howard – I Forget Where We Were
Pamiętam moje pierwsze spotkanie z Benem Howardem – to było w 2011 roku, na festiwalu Latitude w Anglii (pełna relacja z festiwalu). To, że nigdy nie słyszeliście o festiwalu Latitude nie stanowi żadnej ujmy na honorze. Festiwal nie należy do specjalnie prestiżowych, a nałożyć na to warto jeszcze fakt, że dwudziestoparoletni ówcześnie Ben występował na małej scenie w środku lasu, która jak łatwo zgadnąć, była jeszcze mniej prestiżowa niż sam festiwal. Ben wyszedł uśmiechnięty, z gitarą i jakimś niewielkim wsparciem w postaci perkusisty oraz operatora przeszkadzajek. Pogoda nie rozpieszczała nas wtedy od dobrej już chwili i właściwie chcieliśmy zarządzić odwrót, kiedy ten zabawny rozczochraniec zaczął grać… a kiedy skończył, zbierając swoją szczękę z sitowia, jakim pokryta była ziemia w namiocie, jedyne co mogłam skonstatować to fakt, że zagrał on jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłam. Tamten Ben był młody, radosny, pełen energii, był dokładnie tym Benem z wydanego rok później longplaya.
Mój podróżnik to brytyjski surfer, zwykły chłopak w moim wieku, otoczony górami, które umoczone są w niezwykle refleksyjnych piosenkach…
Świat z „Every Kingdom” był afirmacją życia i młodości, podczas kiedy świat z „I Forget Where We Were” to przede wszystkim zmaganie i niekończąca się podróż.
Patrzę na zdjęcie w książeczce dołączonej do płyty – czarno-biała fotografia z dwoma nałożonymi na siebie Benami, w tle góry i mnóstwo pary. Przymrużam oczy i w głowie mam obraz Friedricha „Wędrowiec nad morzem mgły”. Pamiętam jak dorastając często wpatrywałam się w niego i zastanawiałam, co by było gdyby ów podróżnik się odwrócił. Zrozumcie więc perlisty pot na moim czole i drgające ruchy rąk, kiedy okazało się, że rzeczywiście to zrobił.
Mój podróżnik nie jest wysmakowanym panem z okresu kolonializmu, ani natchnionym poetą czy malarzem. Mój podróżnik to brytyjski surfer, zwykły chłopak w moim wieku, otoczony górami, które umoczone są w niezwykle refleksyjnych piosenkach, jakie znalazły swoje schronienie na „I Forget Where We Were”.
Jest ich dziesięć i są różne. Niektóre warstwą muzyczną próbują nawiązywać do poprzedniego albumu artysty (na przykład „Rivers In Your Mouth” z wyeksponowaną sekcją rytmiczną), inne odkrywają zaś zupełnie nową przestrzeń jaką Ben swoją muzyką zamieszkuje („In Dreams”). Ci, którzy przywykli do żywiołowych piosenek połączonych z obrazem młodego chłopaka śpiącego w śpiworze na plaży i łuskającego ziarna ze źdźbła zboża, będą zaskoczeni ilością delaya pokrywającego szczelnie gitarowe riffy. Spokojnie – nie jest jednak tak, że takich dźwięków zupełnie na płycie zabrakło. Akustyczne brzmienia mają się tu świetnie i odnajdują swoje miejsce, czasem wypływając na powierzchnię, a czasem pobrzękując cicho. Bardziej naładowane tło wydaje się być naturalną konsekwencją zmiany tematów poruszanych w tekście. To, czy muzycznie piosenki mniej czy bardziej podobne są do swoich poprzedniczek z „Every Kingdom”, nie ma jednak większego znaczenia, ponieważ teksty plasują je w zupełnie innej strefie odczuwania, dotykają miejsc, które są stanowczo zbyt podatne i potrzebują przecierania gencjaną.
Wisienką na torcie jest intertekstualność płyty. Szczególnie piękna zdaje się być wariacja o siłach natury z „Lordem Jimem” Josepha Conrada w tle. Muszę przyznać, że chwilę zajęło mi zastanawianie się nad granicami pomiędzy interpretacją a nadinterpretacją, kiedy próbowałam odgadnąć, do jakiej konkretnie sytuacji można przyrównać nazwanie bliskiej osoby „You were the boat that breached in the tale of Conrad”. W dodatku sielska muzyka i pomrukiwania są mało przełomowe i znaczące. A może chodzi po prostu o uznanie sił, na które nie mamy wpływu? Pewną bezwolność wobec losu? Myślę, że to świetny temat na dłuższą dyskusję wieczorną, szczególnie przy czymś mocniejszym.
Czy „I Forget Where We Were” powtórzy sukces „Every Kingdom”? Tak, a właściwie jestem pewna, że go przebije. Jest tu co najmniej kilka piosenek, które mają zadatki by stać się prawdziwymi hitami i bardzo zdziwię się jeśli rozgłośnie radiowe nie zaczną w trybie natychmiastowym zajeżdżać nowej płyty na antenach. Pewne jest też, że Ben Howard konsekwentnie podąża ścieżką dobrej muzyki, dobrze granej, dobrze śpiewanej a do tego jeszcze o czymś. To jest płyta inicjująca, popychająca, prowokująca. Dla mnie to znak, że zostanie ze mną na dłużej.
Co państwo na to?