Beirut – No No No
Dziewięć lat to mało i dużo. Jeśli pragnie się zostać prawnikiem, dziewiąty rok nauki to ten, w którym w końcu, po nieskończonej ilości zarwanych nocy, można się poczuć samodzielnym. Z drugiej strony każdy kto posiada Toyotę wie, że po dziewięciu przeżytych w biegu latach ten samochód jest prawdopodobnie najlepszym, co mogło mu się przydarzyć na szosie… Dziewięć lat temu zespół Beirut wydał na świat dwa pierwsze albumy i był to początek iście Hitchcockowski. Czy jednak, zgodnie z regułą mistrza suspensu, napięcie już tylko rosło?
„Umarł król, niech żyje król” jest powiedzeniem w sposób aż nadto idealny pomijającym długotrwały proces powolnego dogorywania panującego monarchy. Cały bowiem problem z byciem protoplastą, jakim niechybnie w 2006 roku był Zach Condon wraz ze swoim zespołem, polega na tym, że nie jest się nim zbyt długo, a przynajmniej nie jest się nim zbyt długo samotnie. Efekt ten nasila się szczególnie jeśli to, co się wymyśliło, jest naprawdę dobre. Beirut święcił tryumfy, napawał się popularnością i stawał przed tysiącami zarumienionych twarzy, by w końcu, niezgodnie z założeniami, ani sensem logicznym tego zdania (co wytknął mi bezpardonowo pan korektor i tylko dlatego o tym piszę), doczekać czasów zespołów o podobnych muzycznych ideach, używających takiego samego instrumentarium i zwyczajnie w swym kunszcie, ot tak, bez wysiłku przerastających mistrza.
Pomyślcie sobie jakże wspaniale by było, gdyby Zach Condon czytał kolejne przystanki w warszawskich liniach metra. Wysiadalibyśmy na stacjach Szaszusz Snał, albo Politalaaaala, a jaki niesamowity wpływ miałoby to na twórczość pana Taco Hemingwaya…
Minęła prawie dekada od debiutu. Nie tylko scena muzyczna uległa w tym czasie zmianie. Zach Condon, frontmen Beirutu, przeżył załamanie nerwowe i rozwód, przestał być zwariowanym chłopcem, a stał się mężczyzną z problemami. Nie widzę jednak powodu, by takie doświadczenia nie miały odbić się pozytywnie na twórczości zespołu. Cytując świetny skądinąd film „Love & Sex” „I like beeing depressed, it makes me feel deep and introspective”.
Jaki więc właściwie jest wydany właśnie album „No No No”? Pisząc tę recenzję zawieszam się na chwilę i szukam dobrego słowa… Chyba najtrafniejszym określeniem będzie: polepiony. W pierwszym odczuciu jest to po prostu delikatna przygrywka nie odciągająca odbiorcy od codziennych obowiązków, jednak po kolejnych słuchaniach doszukać się można silnych konotacji z poprzednimi wydawnictwami zespołu, a są to tematy znacznie głębsze, trudniejsze i naładowane silnymi emocjami. Na przykład pierwszy singiel z płyty i za razem utwór tytułowy „No No No” nawiązuje w sposób jednoznaczny do „Scenic World” z płyty „Gulag Orkestar”. Przedostatni na płycie „Fener”, przypominający „Vagabond” z płyty „Rip Tide”, przeobraża się w drugiej części w stylistykę znaną z eksperymentów, jakie znalazły się na „March of The Zapotec”, robi to jednak w sposób znacznie bardziej subtelny, wymykający się znanym muzycznym sztuczkom i utartym interpretacjom.
Tym czego z pewnością nie znajdziemy na „No No No” to, tak charakterystyczna dla poprzednich wydawnictw Beirutu, sekcja dęta. Puzony, trąbki, rogi, zepchnięte zostały na daleki plan, zjedzone przez bardzo wybijające się w podkładach pianino i smyczki. Szkoda, bo ten metaliczny posmak był tak naturalny, jak trącąca siarką woda uzdrowiskowa z Krynicy-Zdroju. Bez niego czegoś tu brak.
Postawienie na pianino jest ruchem ryzykownym. Najmocniej zaznacza się to w „August Holland”, który to utwór jest tak radośnie komercyjny, że nie sposób nie westchnąć głośno. Z jednej strony jest to zupełnie miła, bardzo relaksacyjna pioseneczka, z drugiej chciałoby się czegoś więcej, czegoś ambitniejszego, czegoś, co nie harmonizowałoby aż tak równo. I te flety… nie znoszę, fletów. Mają silne szczurze konotacje. Fuj.
To, co pozostało niezmienne od lat i to, co jest największą siłą Beirutu, to wokal Zacha, który i tym razem nadaje charakterystycznego sznytu zebranym na albumie piosenkom. Muszę tu przyznać iż absolutnie uwielbiam dykcję pana Condona, będącą chyba najważniejszym punktem tej charakterystyczności. Kiedyś, bardzo dawno temu, zdarzyło mi się uczestniczyć w zajęciach z emisji głosu i tam dowiedziałam się jak ważne jest aby wszystkie k i p wymawiać w sposób nienagannie kształtny. Mam przemożne wrażenie, że Zach wymawiając zgłoski odnosi się do zupełnie innych form, i to bardzo niegeometrycznych. „Huuuu liiinnn onnnnn tszzzzeeeejjjj” wybrzmiewające w refrenie „Gibraltaru” oznacza, jak dowiedziałam się z internetów: „Who laid a line? Say” i są to w ogóle dwa wersy. Za to wstęp do kolejnej piosenki to prawdopodobnie powtarzane w nieskończoność tytułowe no, no, no, choć równie dobrze mogłoby to być la, la, la, la, la, lub fragment wybranej powieści Joyce’a – niepotrzebne skreślić. Prawda jest jednak taka, że ten bełkot to swoisty klasyk gatunku, jeśli chodzi o wokale Beirutu. Nie można się wściekać na rozbrajające gaworzenie. Wręcz przeciwnie – trzeba umieć je docenić. Pomyślcie sobie jakże wspaniale by było, gdyby Zach Condon czytał kolejne przystanki w warszawskich liniach metra. Wysiadalibyśmy na stacjach Szaszusz Snał, albo Politalaaaala, a jaki niesamowity wpływ miałoby to na twórczość pana Taco Hemingwaya!
Na „No No No” nie ma drugiego hitu takiego jak „Postcards from Italy” czy „Nantes”. Płyta jest lekka, miła w odbiorze, niezobowiązująca. Czy oznacza to, że złota era Beirutu bezpowrotnie minęła?
Na to pytanie ciężko jest jednoznacznie odpowiedzieć. Nadal lubię Zacha i jego dziwaczną pokraczność, mimo że na „No No No” raz trafi się coś, co całkowicie wykrzywia gębę, a innym razem odkryć można zupełnie miły smak, pasujący do innych równie miłych rzeczy. Zakończyć tę recenzję mogłabym przewrotnie, cytując słowa naszego byłego premiera stanowiące odwrotność tytułu płyty, ale przecież nie będę robić rzeczy aż tak oczywistych, a Wy i tak dobrze wiecie, że album jest bardzo przyzwoity.
Co państwo na to?