Beach House – Bloom
W tym roku wiosna jakby nie chciała się zacząć. Zawaliła terminy, pomyliła miejsca i daty, dając wzorcowy popis skrajnego szczeniactwa i karygodnego braku odpowiedzialności. Pierwsze symptomy wskazują, że powolutku wszystko zmierza ku dobremu, ale jedenastego kwietnia, gdy piszę te słowa, okna pozostają szczelnie zamknięte, a do pełnego rozkwitu ciągle jest jeszcze spory kawałek drogi. W związku z meteorologicznymi zawirowaniami wszystkim, którzy nie znają Beach House, sugeruję wstrzymać się jeszcze o kilka dni. Zaręczam, moment, gdy zrobi się odrobinę cieplej i bardziej zielono, będzie na „Bloom” najodpowiedniejszą porą.
Z formalnego punktu widzenia twórczość amerykańskiego duetu to bardzo typowy, nie zaskakujący absolutnie niczym, rozmarzony pop o konsystencji parującego, przelewającego się leniwie kisielu. Taki ze sporą ilością przestrzeni, nieśpiesznym wprowadzaniem kolejnych, raczej prostych tematów, bardzo monotonny i wręcz usypiający pod względem rytmicznym. W muzyce grupy zacierają się granice między sztucznymi a organicznymi brzmieniami – mimo że na liście płac widnieje całkiem człekokształtny perkusista, większość partii bębnów mogła zostać zaprojektowana na ekranie monitora Równie trudno o pewność gdzie kończą się gitary a zaczynają syntezatory, nie warto się jednak nad tym zbytnio zastanawiać.
Beach House trzymają się na dystans, szanują prawo do prywatnej przestrzeni i za żadne skarby nie próbują się narzucać.
„Bloom” może wywołać delikatnie ziewanie, ale będzie to objaw absolutnego zrelaksowania i błogostanu zmierzającego ku mięciutkiej, regenerującej drzemce. Nie znaczy to wcale, że bagatelizuję melancholię i tęsknotę pobrzmiewającą w głosie Victorii Legrand. Rzecz w tym, że grupa usiłuje być subtelna, estetyczna i w założeniu bardzo elegancka, dlatego nie pozwala sobie na przesadną egzaltację. Otulający ścieżki wszystkich instrumentów ciepły pogłos tylko potęguje to wrażenie – Beach House trzymają się na dystans, szanują prawo do prywatnej przestrzeni i za żadne skarby nie próbują się narzucać. Taktownie i dyskretnie szumią w oddali, wtórując delikatnie letniej mżawce.
Z pewnością nie jest to płyta na lata, nie niesie za sobą żadnych istotnych znaczeń i w żadnym wypadku nie może zaskoczyć nowatorską aranżacją, radykalnym podejściem do brzmienia czy kompozytorskmi szaleństwami. Czwarty album Beach House to po prostu dość błahe, ale zgrabne i bardzo miło pobrzękujące w głowie, kulturalne popowe piosenki. Problem w tym, że z perspektywy połowy maja, a przede wszystkim rozgrzanego słońcem balkonu, na którym kończę ten tekst, zaczynam odnosić wrażenie, że na Beach House jest już jednak odrobinę za ciepło.
Co państwo na to?