Baroness – Purple
Jaką płytę nagrywa zespół niedługo po tym, jak podczas trasy koncertowej jego członkowie ledwo uchodzą z życiem z fatalnego wypadku autokarowego? Po ryzykownych operacjach i miesiącach żmudnej rehabilitacji, większość zapewne zaplanowałaby z chirurgiczną precyzją plan podzielenia się ze światem doświadczeniem hierofanii. Muzycy Baroness realizują ten schemat tylko do pewnego stopnia. Na „Purple” (kolejnym po „Red”, „Blue” i „Yellow & Green” albumie o kolorowym tytule) liczą swoje mocne punkty, zbierają wszystko to, co definiowało ich muzykę w okresie bezpośrednio poprzedzającym wypadek i próbują zagrać tak, jakby wydanie następnej płyty mogło nie być im pisane. Takie, zwięźle rzecz ujmując, jest pierwsze wrażenie.
Moda na retro-metal trwa w najlepsze na wszystkich frontach tego rozległego gatunku. Każdego dnia powstają zespoły kopiujące Black Sabbath w mniej lub bardziej oczywisty sposób. Po nieskazitelnym „Evangelion”, Behemoth na „The Satanist” odkurzył staroświeckie pojęcie nazywane melodią. Kvelertak na „Meir” flirtował z heavy metalem sprzed trzydziestu lat – ich nowa płyta nie pozostawia złudzeń, że niewinny romans zakończył się żarłoczną konsumpcją. Baroness natomiast wydeptuje sobie w tej historii własną ścieżkę, czerpiąc z wielu źródeł, a finalnie brzmiąc i tak po prostu po swojemu. Poruszanie się po znajomym gruncie może być uznawane za pójście na skróty, ale po kilku miesiącach spędzonych z tą płytą nie potrafię zarzucić jej wtórności czy braku charakteru. Ma swoje wady, ale – będąc mniejszym lub większym fanem takiej stylistyki – trudno być nią rozczarowanym. Bolą nieco prog-rockowe gitary, choć nie można zapominać, że przecież na początku był to zespół oscylujący gatunkowo wokół progresywnego metalu. Na szczęście rozbudowane pasaże nie przykrywają prostego fundamentu, na którym stoją te piosenki: świetnych melodii. Ortodoksyjni złośliwcy mogą przez to nazywać Baroness „dziewczyńskim metalem”, chociaż osobiście nie wiem, który człon tego określenia uważałbym za bardziej ograniczający. Refren „Try to Disappear” nuciłem mimowolnie sam już nie wiem ile razy, podobnie często przyłapywałem się na niekontrolowanym bębnieniu „Shock Me” na wyimaginowanej perkusji. Mimo sporego ładunku patosu kolejne spotkania z tymi zwrotkami i refrenami dają coraz więcej radości. Nie bez znaczenia pozostaje wybór producenta, w tej roli do zespołu dołączył bowiem Dave Fridmann. Basista Mercury Rev, współtwórca kosmicznego brzmienia The Flaming Lips i producent/mikser płyt m.in. Low, Mogwai, MGMT czy Tame Impala bynajmniej nie starał się pozostać na „Purple” niewidzialny. Dzięki niemu płyta jest plastyczna, bogata w charakterystyczne dla jego nagrań psychodeliczne detale. Gdzie leży granica między progresywnym metalem a indie psychodelią? I czy da się zadowolić jednocześnie dwa tak różne środowiska? John Dyer Baizley i jego koledzy z zespołu najprawdopodobniej nie zadają sobie takich pytań. I bardzo dobrze.
„Yellow & Green” kipiało od mnogości użytych składników, ale było zbyt obszerne i rozbuchane, aby porywać od początku do końca. „Purple” jest skondensowane, przelewa wszystkie elementy tamtego albumu do mniejszej formy, dodaje odrobinę inności (Dave Fridmann, nieinwazyjne syntezatory, heavy metalowe gitary) i wykuwa z tego stopu płytę-pomnik. Czy przetrwa próbę czasu? Trudno powiedzieć. Na pewno jest to muzyka monumentalna – słuchając jej w domowych warunkach do niedawna zawsze czegoś mi brakowało. Chóry refrenów wydawały się wprost stworzone do koncertów na dużych salach, podłoga mieszkania za słabo przenosiła uderzenia bębnów, tekstom nie sprzyjała możliwość refleksji nad ich banalną konstrukcją („[…] and as my lungs deflate, you help me suffocate” – naprawdę?!), gitary nie dzwoniły w uszach. Kilka lat temu na łamach tego serwisu Karol Rychwalski w recenzji „Yellow & Green” obawiał się, że dużo stracimy, jeśli Baroness ze względu na wypadek nie wrócą do koncertowania. Niedawno zagrali pierwszy od tego czasu koncert w Polsce i potwierdzam – stracilibyśmy bardzo dużo. Wszystkie zastrzeżenia, jakie mam do utworów z „Purple” w wersjach studyjnych, na żywo przestają mieć znaczenie. Intelektualna analiza nie nadąża za emocjami. Po fakcie można się zastanawiać, czy aby na pewno płyta powinna być oceniana przez pryzmat koncertu, ale tym razem wezmę przykład z Baroness i nie będę zadawał sobie zbędnych pytań. „Purple” to bardzo dobry album. Szkoda się nim nie cieszyć.
Co państwo na to?