Bambara – Stray
Bambara arogancki i wyszczekany bękart Nicka Cave’a, Murder by Death, Wovenhand i Chris Isaaka wydał czwarty album – solidny, miejscami porywający, ale bardzo podobny do poprzednika.
Każdy kto miał choćby przelotny kontakt z „Shadow On Everything” słuchając „Stray” poczuje się jak w domu. Duszna piwniczna atmosfera, dużo rockowego impetu, południowy sznyt w partiach gitar bezustannie wzbudzających sprężyny kamer pogłosowych i dobre, nienachalne melodie to ciągle znaki rozpoznawcze bostońskiego trio. Chyba z przyzwyczajenia grupa ciągle łączona jest z noise rockiem, a już na poprzednim albumie ta etykietka poważnie straciła na adekwatności. Nawet jeśli w dalekim tle jeszcze da się jeszcze wygrzebać śladowe ilości gruzu i chropowatości to wierzchnia warstwa jest zapomadowana i wypolerowana na wysoki połysk.
Nie jest moje ulubione kino, ale całość przekonuje spójnością i wyrazistością konceptu, nawet jeśli w śmiertelną powagę scenariusza Reida punktowo wkrada się niezamierzona groteska.
Reid Bateh – wokalista grupy, dalej doskonali się w krótkometrażowych fabułach o mrocznej stronie życia pozornie zwykłych, jednak nieodwracalnie przetrąconych codziennością ludzi. Nikt nie ma tu szczególnie dobrych zamiarów, większość krzywdzonych lub krzywdzących (w uniwersum Bateha nie ma trzeciej możliwości) poznajemy z imienia lub przynajmniej pseudonimu. Nagromadzenie ognia, zwłok i chęci odwetu spełnia wyznaczoną na poprzednich albumach normę, a raz przywołane postaci powracają w kolejnych utworach. Nie jest moje ulubione kino, ale całość przekonuje spójnością i wyrazistością konceptu, nawet jeśli w śmiertelną powagę scenariusza Reida punktowo wkrada się niezamierzona groteska.
Wokalista prowadzi swoją gawendę z gracją nieco obitego, zmęczonego walką boksera. W jego głosie pobrzmiewa ledwie uchwytna delikatność i melancholia, ale także sporo brutalności rasowego skórzanego rokendrolowca (ze wskazaniem na gardłowe „huh”). Gitara wybrzmiewa na granicy czytelności, jednak odpowiednio zagęszcza fakturę kompozycji, zaś szkieletem wszystkich piosenek jest wysunięty do przodu bas.
Bambara cały czas brzmi jak Bambara, różnice między „Shadow on Everything” a „Stray” to czysta kosmetyka. Z pewnością więcej tu udziałów gościnnych: skrzypce, punktowa obecność trąbki oraz kobiece wokalizy wchodzące w dialog z liderem formacji. Mieszane duety, które położyły ostatni album The National, tu o dziwo sprawdzają się całkiem nieźle, może za sprawą lepiej ustalonych proporcji i dużej ilości pogłosu.
Kulminację napięcia Bambara osiąga na wysokości „Sweat”, przedostatniego utworu na płycie. Tekst brzmi niczym najbardziej mroczne fragmenty „Benji” Sun Kil Moon przepisane raz jeszcze przez Quentina Tarantino. Mniej więcej w połowie piosenki gęste kłęby gitar rozstępują się na moment, robi się pięknie i podniośle – to bez wątpienia najmocniejszy punkt albumu – i dosłownie za moment, wraz z kolejnym „huh”, wracamy do krainy brudu, pleśni i niecnych zamiarów.
Bambara na swoich czwartym albumie dalej brzmi świeżo i przekonująco, pod warunkiem, że nie dopuścicie, by wrażenie powtórki zepsuło Wam całą zabawę. Konwencja jest na wyczerpaniu. „Stray” to świetna płyta, ale dokręcanie kolejnych sequeli do raz zamkniętej historii jeszcze nikomu nie wyszło na zdrowie.
Co państwo na to?