At the Drive-In – in•ter a•li•a
„Przydatność do spożycia średniej atrakcyjności internetowej publikacji wynosi jakieś cztery i pół minuty. Żeby tekst miał szansę zagrzechotać na facebookowych i twitterowych łączach, musi być hiperaktualny. W tym kontekście premiera z zeszłego miesiąca to już zamierzchła przeszłość. Wszyscy w redakcji jesteśmy w pełni świadomi mechanizmów rządzących współczesnym, trochę zbyt szybkim światem, dlatego dzisiaj o albumie sprzed niemal 10 lat”.
Tak miał zaczynać się tekst o „Relationship of Command” grupy At The Drive-In, jednej z najbardziej oryginalnych i świeżych produkcji na posthardcore’owym poletku, albumu który ukazał się w idealnym momencie by uwolnić agresywne gitarowe granie ze szponów balansującego na granicy autoparodii nu-metalu, dzieła, które mimo 17 lat na karku nie zestarzało się ani odrobinę (fanfary, konfetti, owacja na stojąco!). Panowie są nieźli w budowaniu napięcia, dlatego chwilę po wydaniu płyty postanowili zawiesić działalność.
Na boku warto nadmienić, że posthardcore to dość hermetyczna przegródka – trochę zbyt nieokrzesana, by spodobać się masowej ponadgatunkowej publiczności, a dla fanów pospolitego łojenia i przepoconych czarnych koszulek z kolei stanowczo zbyt mazgajowata, a przy tym na tyle nieregularna, że na dłuższą metę poważnie utrudnia miarowe potrząsanie garderobą. At The Drive-In w ramach swojej wąskiej kategorii tematycznej wyróżniali się nawet wyglądem – wychudzone pajęczaki z afro na głowach i dziwaczną, sponsorowaną używkami ekspresją sceniczną (przoduje wokalista – podskoki i poklaskiwanie z gracją godną Freda Astaire’a) nie powinny liczyć na powszechną akceptację, a jednak stało się – niskobudżetowy klip do „One Armed Scissor” zadomowił się na antenie Viva Zwei. Grupa utknęła na jeden mały krok przed wejściem w totalny mainstream, a wtedy kokainy już by im nie zabrakło. Koniec dygresji.
17 lat i niepoliczalną liczbę nieudanych reaktywacji później At The Drive-In wznowili względnie regularną działalność i wydali album. 17 lat to dużo, a bezlitosny czas najgorzej obszedł się z Cedrikiem. Dopuszczam także możliwość, że jakiś otłuszczony i skrajnie nieestetyczny typ w dzwonach postanowił go pożreć. Promujący „In•ter a•li•a” występ u Jimmiego Kimmela robi bardzo dziwne wrażenie – grupa próbuje zachowywać się jak dawniej, ale Omar bardziej przypomina jogina skrzyżowanego ze Stevem Jobsem, a ociężałe piruety Cedrika w najlepszym wypadku wpędzają w poważną konsternację. I jeszcze te pocieszne ubranka na wzmacniacze.
Jedno jest pewne – grupa odrobiła pracę domową z własnej dyskografii (uwzględniając wszystkie działania poboczne, w tym Mars Voltę i Antemasque). Niekiedy nawet trochę się cytują: „Torrentially Cutshaw” intensywnością i nasyceniem partii gitar próbuje nawiązywać do „Cosmonaut”, zaśpiew w „Continuum” to trochę pokraczny krewniak refrenu z „Inertiatic Esp”, jednak bez tego pędu i siły niszczącej zdolnej przewracać budynki średniej wielkości.
Przykłady można mnożyć, ale może rozsądniej byłoby ucieszyć się, że grupa w końcu wydała nowy album i prostu go posłuchać. Spróbuję. Pierwsze trzy indeksy mijają niepostrzeżenie i nie nastrajają szczególnie optymistycznie – męczy chaos, brak myśli przewodniej i jakaś toporna rokendrolowość. Na szczęście od singlowego „Governed By Contagions” puzelki powoli zaczynają trafiać we właściwie miejsca. W głowie momentalnie osadzają się charakterystycznie przesunięta partia gitar w „Pendulum In A Peasant Dress” (to kolejny utwór, który zapowiadał album – rozsądnie, rozsądnie), mikrofalsecik w hiciarskim refrenie „Call Broken Arrow”, a spokojniejszy od reszty „Ghost-Tape No.9” imponuje instrumentalnym umiarkowaniem i samodyscypliną.
„In•ter a•li•a” jako całość wydaje się jednak trochę zbyt chaotyczną zbitką riffów i patentów, które znamy i lubimy, ale wolelibyśmy, by zestawiono je zgodnie z jakąś myślą przewodnią, ostatecznie za sprawą dzikiego, nieposkromionego entuzjazmu (tak działo się w przypadku starszych pozycji w dyskografii ATDI). Stawiam tezę, że umiarkowanie sensowna struktura utworów związana jest z brakiem Jima Warda. Drugi gitarzysta grupy nie był postacią szczególnie docenianą, zwyczajnie nie miał szans z ekspresyjnym i nieobliczalnym Omarem (czas przeszły jest tu jednak kluczowy), wygląda jednak na to, że bez jego rytmicznych i pozbawionych fajerwerków partii odloty Omara trochę za często zmierzają prosto donikąd. Dopuszczam także możliwość, że bezlitosny czas najgorzej obszedł się ze mną.
Co państwo na to?