Antemasque – s/t
Rozliczanie przeszłości nie jest rzeczą łatwą, jednak czasem, by zachować równowagę psychiczną, należy się go podjąć. Szczególnie gdy ta przeszłość planuje najazd na miejsce Twego zamieszkania, a współrzędne punktu ostatecznej konfrontacji perfidnie wyznaczono w odległości trzech przecznic od kwatery głównej. Antemasque, pogrobowcy At the Drive-In, trochę mi się ostatnio narzucają, a ja nie jestem jeszcze gotów by wytrzymać ich spojrzenie wystarczająco długo.
Problem jest złożony. At the Drive-In to bez wątpienia jedna z najważniejszych grup w mojej muzycznej biografii. Postcore’owcy z El Paso najpierw oczarowali mnie smuteczkiem idealnie zmieszanym z idealizmem i pierwotną punkową energią (albumy „Vaya”, „In/Casino/Out”), później zaś, na znakomicie rozwijającym wcześniejsze tropy „Relationship Of Command”, zaimponowali mi konsekwencją w uciekaniu od utartych rozwiązań.
Dokładnie odwrotnie rzecz ma się Mars Voltą – tworem powołanym do życia w 2001 roku, tuż po rozpadzie macierzystej formacji. Jedyne co się pod tym szyldem udało to album numer jeden („De-Loused In The Comatorium”), poza tym w bujnej dyskografii grupy jasnych punktów brak. Moje obserwacje uwzględniają również występy na żywo, w tym tragicznie nagłośniony, wypełniony instrumentalną masturbacją na granicy trwałych uszkodzeń ciała, koncert w Stodole, oraz kuriozalną paradę z głowa kurczaka na zeszłorocznym Open’erze. Krótko mówiąc, na przestrzeni 500 albumów, w które obrodziła Mars Volta, duet Zavala – Lopez z dużą wprawą pogrzebali pod grubą warstwą niewybaczalnej żenady literalnie wszystko, czym wcześniej zdobyli moje serce.
Kurczacza głowa musi mieć słabą wentylację, a jej nadużywanie ewidentnie pozostawiło piętno – w głosie Cedrica czai się rasowy rockman z dymiącym cygarem, który wyparł rozemocjonowanego i zdrowo wkurwionego desperata…
I chyba nawet głównym zainteresowanym się znudziło. Antemasque w założenie ma być antytezą Mars Volty. Piosenki z pewnym trudem przekraczają trzy minuty, w składzie jest tylko jedna gitara, a piętrowy pedalboard z efektami musiał zostać w innej sali prób. Klawiszy i przeszkadzajek nie stwierdzono – czyli surówka, punk rock i przepocone koszulki.
Akurat. Koncepcja wydaj się słuszna, tylko czy dokładnie zaplanowany odwrót w kierunku spontanicznych wykwitów szczeniackiego entuzjazmu nie jest przypadkiem konstruktem sprzecznym wewnętrznie? Iskra pojawia się wyłącznie gdy sama tego chce, a w przypadku Antemasque ktoś nas chyba próbuje delikatnie nabrać. Po bliższych oględzinach bliżej tu do skórzanego i poważnie wyleniałego Iggiego Popa niż inteligenckiego Fugazi w rogowych oprawkach. Kurczacza głowa musi mieć słabą wentylację, a jej nadużywanie ewidentnie pozostawiło piętno – w głosie Cedrica czai się rasowy rockman z dymiącym cygarem, który wyparł rozemocjonowanego i zdrowo wkurwionego desperata. Wesołe akordy otwierające „50 000 Kilowatts” to prawie Ramones, co gorsza, w okolicach refrenu Panowie zupełnie bez poczucia obciachu wkraczają na bagienne terytorium Fleetwood Mac. Tego rodzaju ponurych żartów jest tu więcej, a ich ukoronowanie to „Drown All Your Witches”, nieznośnie harcerska ballada z akustyczną gitarą.
A może po prostu nie rozumiem ich poczucia humoru? Jasne punkty w rodzaju całkiem intensywnego i na swój sposób melancholijnego „People Forget” czy zadziornego 4AM nie zacierają kiepskiego wrażenia. Gdyby Antemasque ograniczyli się do EPki złożonej z czterech pierwszych przyjemnie pędzących indeksów chyba byłbym względnie zadowolony, rzecz w tym, że tak nie jest. Wersja pełnometrażowa obnaża brutalną prawdę – Antemasque to zespół rockowy, w najbardziej klasycznym i zachowawczym znaczeniu tego słowa, a ja po autorach takich petard jak „Napoleon Solo” czy „One Armed Scissor” naiwnie oczekiwałem dużo więcej.
No i radzę uważać, nie tak znowu dawno w internety gruchnęła wiadomość, że Cedric dotkliwie poparzył jednego z fanów w skutek rzutu odbezpieczonym czajnikiem elektrycznym z wrzącą zawartością – rebelia w miękkich kapciach pełną gębą, ale co poparzenia to poparzenia. Wszystkie komórki ciała z naskórkiem włącznie mówią mi bym 29/06 został w domu.
Epilog
I po raz kolejny życie zdecydowało za mnie. Zespół odwołał całą europejską trasę i darował mi bliżej nieokreśloną ilość czasu na dodatkową akcję zbrojeniową. Obiecuję posłuchać tego albumu jeszcze przynajmniej kilka razy.
Co państwo na to?