Anohni – Hopelessness
Mam nadzwyczajną słabość do tego jegomościa, a właściwie do niej – Anohni. Darzę ją estymą od wielu już lat, z których większość przecież spędziła ona na Ziemi jako mężczyzna, o czym często jeszcze zapominam. Kiedy Antony and the Johnsons wydali fenomenalny „I Am a Bird Now” i zgarnęli znaczną większość tytułów płyty roku w lokalnej prasie popularnej, album ten trafił w me ręce w idealnym momencie życia. Komukolwiek go prezentowałem nie rozumiał mego sentymentalnego podejścia do ckliwych dźwięków, ujmującej melodyjności i niezwykłej głębi wokalu Antony’ego. Emocje, które przekazywał, tak przecież ezoteryczne, były trudne do przecenienia: niezwykła wrażliwość, przejmująca, tembrująca rozpacz i kolosalna siła ekspresji. Poprzeczka została postawiona wysoko.
Żadne kolejne wydawnictwo nie dorównało tej płycie. I kiedy zespół dokonał żywota, na stosie rozczarowań zatliła się iskierka nadziei – może teraz zrobisz coś nowego, a jednak zachwycającego jak dawniej, Antony?
Umarł król, niech żyje… królowa
Zmiana płci nie była dla mnie zaskoczeniem. Na serii koncertów w Polsce w 2009 roku Antony uparcie wypytywał publikę o prawa transwestytów i osób homoseksualnych, między słowami zdradzając zamiary co do swej fizyczności. Tym niemniej artystyczny mariaż z Hudsonem Mohawke już owszem, z lekka zdumiał. Jako że uznałem to jednak za krok w dobrą, nawet bardzo, stronę, postanowiłem nie zastanawiać się nad tym zbyt wiele i dać szansę muzyce.
I gdyby tylko cały album trzymał poziom tak, jak jego otwarcie…
Po kolei. „Drone Bomb Me” – tego mi było trzeba. Jeśli ktoś nie doczytał pseudonimu producenta albumu, od tej chwili – czyli od absolutnego początku – nie ma żadnych wątpliwości. Ulubione sample Hudsona pulsują w uszach niczym wykres oscylografu. Para młoda wyrusza przed ołtarz. Drżący głos, mocny krok, ramię w ramię naprzód kroczymy. Wybierz mnie, proszę wybierz mnie dziś wieczór. A później chodźmy dalej, są tylko cztery stopnie, cztery kierunki, cztery poziomy i milion odsłon zachwytu. „4 Degrees” to epopeja, której nie potrafię się pozbyć z mej jaźni od miesięcy. Ten utwór ma wszystko. Jego siła unosi nad ziemię, finezja nie pozwala się znudzić, przesłanie zapada w pamięć, patos rozsadza jaźń. Powtarzam ścieżkę po wielokroć, a właściwie zapętlam ten tandem.
Robię pauzę, równam oddech, dłuższą chwilę szukam ciszy. Wdzięcznym wzrokiem spoglądam na ekran odtwarzacza. Ruszam dalej.
Im bliżej ołtarza, tym więcej wymaga się od słuchacza. „Execution” broni się dopiero za trzecim, nawet za czwartym razem, narzucając typowo taneczny rytm w myśl refrenowego amerykańskiego snu. Zaprzeczenie miłości w kolejnej ścieżce to festiwal typowo antoniuszowego zawodzenia, do którego przekonają się tylko najwięksi fani. Uwagę zwraca ujmująco pompatyczny zaśpiew o przemijającej miłości do kobiety. To element przełomu życiowego artystki (tak, chce się rzec artysty), muzycznie wyeksponowany w ostatnim dogodnym momencie. Tutaj pojawiają się schody – „Obama” i „Violent Men” są jak chwila zwątpienia na ostatniej prostej przed ołtarzem artystycznego mariażu. Ciężkie, męczące, nieprzystawalne do wcześniejszej melodyjności zgrzyty pozornie budują nadzieję na lepszą przyszłość. Nie ma światła bez cienia, a wszystko jest tymczasowe. Kolejne rozdziały, w których Anohni epatuje pretensją o rozdzielenie z planetą, prowokujące „Crisis”, tytułowa beznadziejność, to coś zdecydowanie więcej, niż wyimaginowany przeze mnie marsz weselny dwójki muzyków. To jednak spójna, mozolnie opowiadana historia.
Słabo opieram się wrażeniu, że „Hopelessness” to testament męskiej części życia Antonego. Odbieram go jak próbę znalezienia zrozumienia dla własnych uczuć, empatii i akceptacji dla obranej drogi. Niespójne teksty, przypadkowe (lub nie) impulsy energetyczne, początkowy entuzjazm stopniowo przytłumiany ironiczną refleksją, spontaniczne przeprosiny. Ten album to coś bardzo osobistego. W przypadku Anohni nie mogło być inaczej. Tak tworzył Antony. Zostaję z jej muzyką.
Umarł król, niech żyje… królowa.
Co państwo na to?