Admiral Fallow – Tiny Rewards
Mam do Admiral Fallow spory sentyment. Zaraz po, wówczas jeszcze nieco zapchlonych i bardzo autentycznych, Dry The River, byli dla mnie największym odkryciem małej sceny brytyjskiego festiwalu Latitude (no dobra, oni i ser Haloumi). Druga z wymienionych grup bardzo szybko dała się zmielić marketingowej maszynie – specjaliści z dyplomami prestiżowych uczelni postanowili ich wykąpać, uczesać i wycelować w rozhisteryzowane nastolatki pokazujące serduszka i kompulsywnie strzelające misiami spod barierek. Trochę szkoda.
Kariera Admiral Fallow rozwija się inaczej. Z całą pewnością jest mniej efektowna i dynamiczna: nie ma co porównywać rozmiarów tourbusów, mam też pewne wątpliwości, co do intratności tego przedsięwzięcia. Natomiast w sensie muzycznym ciągle jest dobrze. Dobrze, a wraz z wydaniem „Tiny Rewards” nawet lepiej.
Te piosenki spuchły i rozlały się wielością gęsto przeplatanych motywów – w tle pomrukują delikatne syntezatory, uwijają się gitarowe pętle, a bębniarz z szelmowskim uśmiechem co i raz próbuje zbić nas z tropu…
Zakładając optymistycznie, że ktokolwiek słyszał „Tree Bursts In Snow” (a pisaliśmy, pisaliśmy – o tutaj), brzmienie nowego albumu może okazać się pewnym zaskoczeniem. Z knajpiano-alkoholowej atmosfery poprzednika nie pozostało wiele, nastrój „Tiny Rewards” jest bliższy refleksyjnemu i może rustykalno-nostalgicznemu debiutowi. Nikt jednak nie powinien mieć wątpliwości, że od premiery „Boot Met My Face” upłynęło sześć długich lat – Szkoci mieli wystarczająco dużo czasu by dojrzeć i okrzepnąć. Ok, klarnet nadal jest obecny, ale biedaczek ma spore trudności z przebiciem się przez gęstą strukturę stricte elektrycznych dźwięków. Te piosenki raczej nie zostały powite na ganku bielonego wapnem domu. Wieść niesie, że Louis Abbott, lider formacji, w którymś momencie dostrzegł muzyczną wszechstronność swoich towarzyszy – „Tiny Rewards” to efekt otwarcia na potencjał twórczy wszystkich członków składu. Fakt ten tłumaczy niespotykaną dotąd wielowątkowość, a może nawet lekko progresywne ciągoty. Te piosenki spuchły i rozlały się wielością gęsto przeplatanych motywów – w tle pomrukują delikatne syntezatory, uwijają się gitarowe pętle, a bębniarz z szelmowskim uśmiechem co i raz próbuje zbić nas z tropu.
Najmniej zmienił się sam Abbott – dalej jest nieskończenie łagodny, nieco wycofany, nie forsuje swojego głosu i sprawia wrażenie jakby wcale nie chciał górować nad muzyczną materią. Niezmiennie to najbardziej charakterystyczny i urokliwy aspekt twórczości zespołu a aktualnie także jedyny trwały łącznik z jego indie-folkową przeszłością.
Grupa nie ma chyba zbyt wielkich oczekiwań, lider formacji bez specjalnego skrępowania opowiada w wywiadach o trasie koncertowej po Ameryce Północnej – w większości przypadków Szkoci grali dla pustych sal, mimo to ani myślą narzekać, bo ciągle mogą zajmować się muzyką na pełen etat. Niby banalne i nieszczególnie odkrywcze, ale wiarygodne.
Jest w nich jakaś skromność, która wydaje się autentyczna i dobrze rymuje się z tytułem płyty oraz słówkiem tiny odmienianym w tekstach na wszelkie możliwe sposoby. Podsumowanie musi być następujące: na Orange Warsaw Festival z pewnością ich nie zobaczycie, żaden album grupy nie był dotąd oficjalnie dostępny w Polsce, ale ta odrobina wysiłku potrzebna by dotrzeć do dyskografii grupy powinna się opłacić.
Co państwo na to?