Son Lux, Blokowisko, Soko
Son Lux – Tomorrows II
Siedzę wygodnie w pociągu, ikonka mojej lokalizacji w telefonie przemieszcza się gdzieś pomiędzy Warszawą a Krakowem, mocne światło daje po oczach. W tych komfortowych i dezynfekowanych co chwilę warunkach słucham niekomfortowego albumu Son Lux. Łapię balans, zaczynam pisać.
Nowojorski zespół Son Lux to, twór jednego człowieka, który wciągnął dwóch pozostałych. To daje trzech – Ryan’a Lott’a, a później Rafiq’a Bhatia i Ian’a Chang’a. Album „Tomorrows II” ukazał się 4 grudnia 2020 roku, ale nikogo to nie obchodzi.
Drugą z trzech części trylogii „Tomorrows” rozpoczynają dwa, uzupełniające się utwory – wsparty na lekkich akordach pianina „Warning” i odważniejszy, uzupełniony o smyczki i wietrzne stukoty, „Molecules”. Zespalają je niepokój, załamania harmoniczne, tłoczące się napięcie i zbłąkany głos Lott’a. Można spodziewać się tylko głębszego wchodzenia w zakłopotany obraz dźwiękowy, który nakreślił początek albumu. Ale! Nic z tych rzeczy, bo dostajemy uśmiechniętym młotem po głowie. Soulowy „Prophecy” przygniata poprawnością. Echem minionego klimatu jest zaledwie niekonsekwentna perkusja. Czuję rozczarowanie i niepewność, już zdążyłam przywyknąć, ale mimowolnie kiwam głową w rytm, unoszą mnie gospelowe pomrukiwania chórków, wczuwam się w progresywne momenty gitary. Kolejny numer „Leaves” jest pośrednikiem, jest krokiem łączącym. Tak dochodzimy do „Out of Wind” i „Apart” wykorzystujących wyraziste dźwięki koto. Abstrakcyjna barwa instrumentu, urzeczywistniana jest przez pianino i smyczki. W „Apart nie zostajemy jednak utrzymani na ziemi – zdehumanizowane, kosmiczne wokale absorbują i wytrwale zaskakują. Album kończy oniryczny „Borrowed Eyes”, w którym miękkie partie skrzypiec, bajkowo wymijają się z elektroniką i pianinem, budując nietrwałe napięcie. Świsty i brzęki, wyciągnięte harmoniczne rozwiązania i chwilowe załamania – cudowne, piękne i nęcące, nagle zostaje nam odebrane tępymi zgrzytami.
Nie chcąc wychodzić z sennego marazmu – słuchaj w półmroku i z otwartą głową.
Blokowisko – Płonie
Blokowisko śmierdzi, blokowisko jest zepsute, blokowisko ma obdarte ściany i pomarszczoną skórę. Chłopaki w za dużych spodniach kopią piłkę, kloszard w za dużych spodniach dopija spod pazuchy setę. Blokowisko w wyobrażeniach to szara, zadymiona swoboda i niepokój – świat paradoksów.
Brutalistyczny obraz polskich bloków kreślą bardzo wytrwale i ostrożnie Maciej Jurga i Cezary Zieliński. Duet zawieszony jest w estetyce „post” i nie chodzi tyko o warstwę dźwiękową, w której słychać inspiracje muzyką polskiej transformacji, odświeżoną dubowymi, czy ambientowymi wstawkami. Chodzi też o sposób konstruowania lirycznej opowieści, sposób pełen dystansu, refleksji i zimnej kalkulacji. Mamy więc spójną formę, odwołującą się do przeszłości, ale wypychającą wciąż do przodu.
Miejskie legendy z pierwszego singla „Powoli”, otrzymują przestrzeń na wzbogacenie imersji, przestrzeń do rozłożenia swojego syfu. W „Zgiełku” stworzonym z julkiem ploskim, ciągną się minuty wypełnione industrialnymi zgrzytami, kopnięciami i zaledwie namiastką melodii. To chwila zawieszenia, w której można wchłonąć treści z początku albumu.
„Syzyf” zaczyna się wątpliwie radosnym ska. Słuchamy o tym co „wspominam”, co „tylko wspominam”, a do wspominania jest dużo i przede wszystkim „chwile beztroski”. Tak, daję Wam do ręki tekst piosenki w dziwacznej aranżacji, jednocześnie mrugając figlarnie okiem. Bo Blokowiska nie wystarczy słuchać, trzeba też czytać, myśleć i wspominać. Płyta daje Wam do ręki wasze własne wspomnienia, ubrane w dźwięki, które w nich słyszycie.
Od rozmyślań odrywani zostajemy brutalnie. W „Płonie” słyszymy niepokojące informacje, sztuczne, medialne komunikaty. Wiemy o pożarze, wiemy o zaginięciu, wiemy, że nikomu nic się nie stało – muzyka rodzi napięcie i osamotnionych nas zostawia. Wykopuje… – tak, bardziej wykopuje.
Soko – Feel Feelings
Jak to zwykle z dream-popem bywa, niesie gdzieś swobodnie, nie obijając o ściany, nie wzdrygając, a jedynie otulając miękkim kocem, że aż gorąco. Temperatura była równie wysoka w wakacje, kiedy pojawił się album „Feel Feelings”. Soko, czyli Stephanie Sokolinski po pięciu latach od wydania poprzedniego albumu, ustabilizowała się emocjonalnie i odżyła – a przynajmniej tak czytam w artykułach, w poszukiwaniu skrawka informacji o artystce, którą właśnie odkryłam. Nie mam perspektywy i nie będę o niej wspominać. Soko jest od teraz i od teraz liczę jej melodie, jej słowa, jej wrażliwość i inne mistyczne atrybuty, które każdy porządny muzyk mieć powinien.
Pierwsze przesłuchanie to gruba, zlepiona masa ckliwych melodii i nieśmiałego, tkwiącego w gardle głosu. Utwory rozmazują się i łączą ze sobą. Dopiero drugie przesłuchanie daję nam dostęp do detali, które wcześniej wydawały się niewidoczne. Surfowa, rozmydlona gitara jest stałym punktem całego albumu, nadaje mu barwę i koloryt. Głos zmienia rejestry – unosi się na wyższych i zbija w ziemię na niższych. Stephanie forsuje go w górę i dół po niewidzialnej ślizgawce emocji.
Smaki uwalniane są przez dodatkowe tryle smyczków, plumkania na syntezatorze, wyrazisty bas i selektywną perkusję. I tak płyniemy z prądem magicznej, francuskiej nowej fali lat 70., bajkowo podkręconej do dream-popu w 2020 r.
Niedbale i miękko – przesłuchać należy dwa razy.
Co państwo na to?