Solange, Die Antwoord, M.I.A.
Solange - "A Seat at the Table"
Zacznijmy od tego, że porównywanie albumu Solange do ostatniego krążka jej sławnej siostry Beyoncé, jest co najmniej krzywdzące. Owszem, „A Seat at the Table” i „Lemonade” mają wiele podobieństw, ale media starają się ich upatrywać ponad miarę chyba tylko dlatego, że dziewczyny są siostrami. Oba albumy poruszają częściowo te same tematy (problematyczne kwestie rasowe), oba mają bardzo mocną i ważną stronę wizualną, ale to zupełnie inna stylistyka i ranga. Mało tego – przyrównywanie albumu Solange do „Lemonade” i mówienie, że staje się tak dobra jak siostra jest nie fair wobec obecnej od dawna na scenie artystki, która na „Seat at the Table” jest równie dobra jak Beyoncé, a czasami lepsza.
Album jest niczym jego strona wizualna – ciepły i pastelowy. Chociaż w warstwie tekstowej (warto podkreślić, że Solange napisała album sama) mamy poważne kwestie, to muzyka jest niczym uszyta z pluszu. Delikatnie buja, eksplorując różne style i gatunki (jest tu trochę funkowo, jazzowo, soulowo, elektronicznie, hip-hopowo, R’n’B, no i oczywiście popowo). Solange pokazuje nam inną perspektywę niż Beyoncé w tej samej sprawie. Odwołuje się do innych przykładów, zaprosiła też do współpracy zupełnie innych muzyków – Lil Wayne’a, Q-Tipa, czy też koleżankę swojej siostry z zespołu Destiny’s Child – Kelly Rowland. Wokalnie, muzycznie i lirycznie przedstawia również problem inaczej. Poza tym „Lemonade” to jednak głównie album o zdradzie, gdzie temat rasy stanowi bogate tło. Solange wyciąga go na pierwszy plan, odwołując się również do osobistych doświadczeń, co sprawia, że płyta jest bardzo intymna, ale jednocześnie pełna siły i walki.
Na upartego można powiedzieć, że „Lemonade” i „A Seat at the Table” to dwie zupełnie różne części jednego projektu. Jednak przede wszystkim należy docenić Solange jako artystkę, tekściarkę i przede wszystkim wokalistkę, której głos na albumie nie pozostawia wątpliwości, że gdyby tylko chciała, mogłaby zawładnąć światem muzyki pop. Ona jednak woli nieco bardziej alternatywną drogę i chyba dobrze dla niej. Bardzo dobry album i to jeden z tych, których warto słuchać od początku do końca.
Die Antwoord - "Mount Ninji And Da Nice Time Kid"
Już okładka tego albumu sugeruje nam, jak będzie w środku. Kolorowo, chaotycznie i trochę na śmietniku. Die Antwoord zawsze byli zespołem o, mówiąc delikatnie, kiczowatej stylistyce, ale za fasadą groteski krył się przekaz. W klipach umieszczano hołdy dla afrykańskich artystów, odniesienia do sytuacji w RPA, w tekstach mieliśmy zarówno rap o biedzie, jak i sytuacji w szołbiznesie, a także parę tekstów o cyckach. Muzyka może nie była zbyt skomplikowana, ale pomysłowa, stosunkowo świeża, a do tego okraszona tekstami, które zawsze ceniłam za złożoność.
Niestety mam wrażenie, że na “Mount Ninji and Da Nice Time Kid” grupa poszła na łatwiznę. Dużo tu efektów specjalnych, jest nawet nieco cyrkowo, ale brakuje w tym wszystkim autentyczności. Ninja nawija głównie o dupach, a Yolandi momentami brzmi jakby śpiewała w zespole j-popowym. Utwory są strasznie posiekane, i raptem kilka wybija się z całości, która w pełnym odsłuchu jest prawie nie do zniesienia.
Pewnie fajnie nam się do tego chwilę potańczy na imprezach, ale żaden z tych utworów nie zagrzeje tak ważnego miejsca w popkulturze jak np. “Enter the Ninja”. Dodatkowo zauważyłam, że na rzecz spłaszczenia przekazu i ułatwienia odbioru przeciętnemu słuchaczowi rap w języku afrikaans coraz bardziej ustępuje u nich miejsca zwykłemu angielskiemu. Szkoda, że zespół, który przedstawiał nam wszystkie grupy etniczne RPA i opowiadał o brutalnych rytuałach nieznanego nam świata (odsyłam do “Evil Boy”) staje się rave’ową papką, i to w dodatku na swoim, prawdopodobnie, ostatnim albumie.
M.I.A. - "A.I.M."
„A.I.M.” to podobno ostatni album w karierze brytyjskiej artystki. Jak na pożegnalny krążek dość ważnej raperki można było się nieco przerazić listą współpracowników. Przy utworach pomagali m.in. Skrillex, Diplo oraz… Zayn Malik, który jeszcze niedawno należał do zespołu One Direction. Takich eksperymentów można by się spodziewać po którymś z kolejnych albumów danego muzyka, ale nie po płycie wieńczącej dotychczasową pracę artystyczną. Płyta ta jednak nie jest tak słaba, jak dokonania wymienionych powyżej panów.
Po pierwszych kilku przesłuchaniach „A.I.M.” byłam pod wrażeniem. Nie był to totalny zachwyt, ale też nie czułam się zawiedziona. Album jest równy, a większość kawałków się broni. Najlepiej jest na początku, kiedy rozbrzmiewa polityczne „Borders”, „Go Off” oraz moim zdaniem najlepszy utwór z całej płyty – „Bird Song”. Potem tempo nieco zwalnia, ale płytę dosłuchuje się do końca raczej z przyjemnością.
Jednak im dalej od pierwszego przesłuchania, tym mniej momentów z „A.I.M.” pamiętam. I mniej chętnie do tego albumu wracam. Nie jest to poziom, do którego przyzwyczaiła nas M.I.A., w dodatku jak na album-manifest (artystka porusza na nim między innymi problem związany z napływem uchodźców do Europy) jest trochę za mało wściekły i zaangażowany. Jest tu kilka perełek, dobrych rozwiązań, ciekawych tekstów i muzyki, ale ogólnie płytę tę dość łatwo się zapomina. A to nigdy nie jest dobry znak.
Co państwo na to?