Run The Jewels, Skee Mask, Sonikku
Run The Jewels - RTJ4
Run The Jewels to niekwestionowani królowie współczesnego rapu. Kolejny krążek – być może najlepszy (o którym tak nie pisano?!) – nie przynosi żadnych zaskoczeń, ale trzyma się tej samej, wytyczonej trzy albumy temu, ścieżki – bezkompromisowość na sztandarach, polityka wpisana w życie, muzyka, która nie boi się sięgać do klasyki gatunku (Public Enemy, artyści spod znaku Def Jam itd.), z drugiej strony jednak nie podobna do niczego, co wcześniej zaistniało w kulturze hip-hop. Duet, który kpi sobie z podziałów rasowych, by pokazać, jak muzyka zrodzona z biedy i niedoli, staje się bronią uciskanych, zaś ekspansja kulturowa bounce’ującego shitu, którą serwował nam rap przez ostatnie dwie dekady, to nie jest ostatnie słowo MC’s. El-P i Killer Mike stali się trubadurami postkolonialnego sprzeciwu w USA, jednak język, jakiego używają nie skazuje ich na zamknięcie w inteligenckim getcie NYC. Zgrabnie balansują na granicy melodyjnego entuzjazmu i zgrzytliwej wściekłości, pozwalając by naprawdę mocne basy okrasił mięciutki wokal Pharrella Williamsa i krzykliwy głos Zacka de la Roch’i. Ten sam sojusz popu i hip-hopu, który dotąd prostował zwoje młodzieży obwieszonej złotem i wciągającej kolejne kreski, teraz urasta do miana prawdziwej machiny propagandowej przyszłej rewolucji (nie tylko w muzyce!).
Skee Mask - Iss05
Brain Müller wydał kolejny krążek ze swojej „Ilian Skee Series”, który i tym razem przenosi słuchacza w lata 90. – zapomnianą epokę elektroniki, w której wykuwane były zręby pozycji wielu muzyków i wytwórni, dziś uważanych za legendarne. Znajdziemy tu przeplecione w finezyjny i przebojowy jednocześnie sposób pierwiastki wielu gatunków, których historia sięga początków wytwórni Warp czy Ninja Tune. Choć biegunowo czasem różne, odpowiednio zmiksowane przez Müllera, tworzą one harmonijną panoramę brzmień tego okresu – słyszymy tu zatem połamane dęciaki niczym z pierwszych nu-jazzowych produkcji („IT Danza”), czytelne nawiązania do Aphexa Twina, ze sporą gamą kaskadowej rytmiki („Refeer Madness”), sporo breakbeatowych i junglowych ścieżek, które nawiązują do brytyjskiej kultury rave („Meal”). Cała ta niemożliwa papka nie robi jednak wrażenia wtórnej i odtwórczej sztuki dla sztuki, ale brzmi jakby Amon Tobin czy Autechre („Zzodiac”) nadal tworzyli swoje nagrania nie zmieniając stylu, jakiemu hołdowali dwadzieścia lat temu. Oto spełnione marzenia IDM-owych geeków.
Sonikku - Joyful Death
Jeśli wystawilibyśmy go do konkursu na najgorszą okładkę 2020 roku „Joyful Death” zdystansowałby inne wydawnictwa (przegrywając być może tylko z bałkańskim disco i niektórymi metalowcami) bez szczególnego wysiłku. Okładka oddaje jednak znakomicie koncept płyty stanowiąc jej godne zwieńczenie – bezkompromisowa fascynacja przełomem lat 80. i 90., która w dupie ma to, co sądzicie o niektórych produkcjach Madonny i czy lubicie eurodance. Po przesłuchaniu tego krążka z pewnością rozmarzycie się nad tribalami na bicepsach discomaniaków i zaczniecie rozważać zakup kostiumu z seledynowej skóry. Moim zdaniem to jeden z najbardziej nostalgicznych, a jednocześnie znakomicie wyprodukowanych krążków ostatnich miesięcy, którego plastikowe brzmienie oddaje syntetyczny klimat nieistniejącej różowo-złotej epoki muzyki tanecznej. Zaproszenie do udziału wokalistów o słodkich, nijakich i beznamiętnych głosach, jak LIZ czy Chester Lockhart, których głosów nikt nigdy nie słyszał bez wokodera, dopełnia całego genialnego projektu, który przebiegle serwuje nam SONNIKU. Jeśli jeszcze poczytacie teksty i przekonacie się jak wydmuszkowe i puste słowa, które zaśpiewać mógłby każdy artysta pop dwie i trzy dekady temu, od Sabriny do Britney Spears, wypełniają usta artystów na featuringu, nie będziecie mogli wyjść z podziwu, że z takiej góry badziewia można było ułożyć tak ujmującą całość. Ta płyta to prawda o nas – nie wstydźcie się, zakładajcie złoty kajdan i biegiem na dancefloor!
Co państwo na to?