
Planetarium, Nathan Fake, Arcade Fire

Stevens, Muhly, Dessner, McAlister - Planetarium
Taki skład (gitarzysta Bryce Dessner z The National, multiinstrumentalista i pieśniarz Sufjan Stevens, perkusista James McAlister oraz kompozytor i aranżer Nico Muhly) gwarantuje ekscytację, która towarzyszy nam zawsze wtedy, gdy lejemy ciekły azot do kompotu – wybuchnie czy opadnie? Udało się – płyta to kunsztowne cacko, które jednocześnie zawiera co najmniej kilka popularno-hitowych momentów. „Planetarium” to album-koncept, którego osią przewodnią jest system słoneczny, rozumiany jednak mniej astrofizycznie, a bardziej kulturowo czy wręcz metafizycznie. W związku z tym, że wszyscy wymienieni panowie mają ciągoty ku modern classic, album wypełnia swoiście symfoniczna harmonia, szerokie i przestronne przestrzenie, zapętlone syntetyczne chóry, koronkowe sampelki, ale i zwroty akcji – zmiany tonacji, nagłe wprowadzanie długich i pełnych patosu partii dętych i smyczkowych instrumentacji. Jest w „Planetarium” coś swoistego, co powstać mogło jedynie z aliansu tak różnych umysłów muzycznych. Paradoksalnie jej sednem nie jest opowieść o Wszechświecie – jego złożoności czy pustce, ale raczej o jego wpływie na człowieka, egzystencjalnym wrzuceniu go w otchłań kosmosu, tylko po to, by odkrył, że sam stanowi niezmierzony Wszechświat impulsów, pragnień i emocji.

Nathan Fake - Providence
Fake stanowi z pewnością godnego następcę IDM-owych tuzów, których znamy choćby z Warp czy Planet Mu („Providence” wydano nakładem Ninja Tune). Tytuł płyty nawiązuje z jednej strony do jednego z głównych narzędzi, za pomocą którego została ona nagrana – syntezatora Korg Prophecy, z drugiej zaś jest swoiście spisanym wyznaniem wiary w pewien rodzaj Opatrzności, która przynosi wenę i ją odbiera. A może chodzi tu o coś w rodzaju „opatrzności syntetycznej” rządzącej generowaniem dźwięków elektronicznych maszyn, sile programowania, kodowaniu konceptów. Stylistycznie ostatni album Fake’a ustawia go gdzieś pomiędzy wczesnym Autechre i Plaid z ich pulsującą rytmiką oraz glitchcore’ową nerwowością, a 8-bitową estetyką, przywodzącą na myśl muzykę pisaną na Atari czy Amidze. Fake z dźwiękowych zakłóceń, sprzężeń i błędów komponuje całe sekwencje, wszystko u niego podniesione jest trochę zbyt wysoko, kulminuje w kosmicznym unisono, które nie daje jednak poczucia spokoju i zdystansowania, a raczej wprawia słuchacza w swoisty niepokój, podenerwowanie. Miejscami aseptyczny, w innym miejscu organiczny i chropowaty.

Arcade Fire - Everything Now
Płyta, o której napisano już bardzo dużo – w końcu to krążek, który miał dorównać świetnemu „Reflektorowi” z 2013 roku. Niestety daleko mu do znakomitych not poprzednika. Główne motywy, poprzez które Kanadyjczycy rozgrywają swoje dzieło, to nienasycenie i nieumiarkowanie – dwie bolączki współczesnej galopującej konsumpcyjnej kultury. Dużo, dużo, jeszcze więcej! Muzycy Arcade Fire, biorąc na warsztat temat opracowany już na okrętkę zarówno przez znanych socjologów w rodzaju Daniela Bella czy Zygmunta Baumana, jak i wszelkiej maści wołających o pomstę do nieba domorosłych apokaliptyków, niestety sami popełniają najcięższe z komercyjnych grzechów – pychę i brak dystansu do własnej pracy. „Everything Now” to płyta epatująca efektami, pełna dziwacznych zabiegów stylistycznych, nadmiarowa w każdym sensie. Znajdziemy tu mnóstwo odniesień do lat 70. kojarzących się z erą rozbuchanego disco (duch Abby unosi się ciężko nad pustynią): barokowe aranżacje, klawiszowe rzewne melodyjki, shitrockowe gitary, przeemocjonowane smyczki, dęciaki, i co tam jeszcze chcecie. Generalnie im dalej, tym gorzej – płyta staruje zupełnie niezłymi „Everything Now” i „Signs of Life”, by przez koszmarną, bezsensowną diadę „Infinite Content” dobrnąć w końcu do rozmytego i nijakiego finału kontynuacji tytułowego utworu. Nuda. Na pocieszenie należy docenić graficzną stronę wydawnictwa – okładka i okrywająca ją plastikowa obwoluta stanowią dopełniającą się całość, zaś książeczka po rozłożeniu okazuje się niezwykłym folderem designerskiego blichtru i konsumenckiej podniety. No, i piękne zdjęcie zespołu w maleńkim studiu wypełnionym wszelkiej maści instrumentarium. Tylko czy nie zostało ono zrobione jedynie ze względu na potrzeby marketingowe?
Co państwo na to?