Perfume Genius, Muzz, The Freuders
Perfume Genius - Set My Heart on Fire Immediately
Szepty i krzyki – tak najkrócej można opisać piątą płytę Mike’a Hadreasa, czyli Perfume Geniusa. „Set my Heart on Fire Immediately” mieści w sobie wszystko. Delikatność przeplata się z energią, ogień z wodą. Sama muzyka jest bardzo intensywna. Dominują syntezatory, które raz brzmią bardzo współcześnie, innym razem bardzo retro. Są klawisze i akustyczna gitara, są nawet stylizacje na muzykę klasyczną.
Każda z piosenek wydaje się wyrażać inne emocje i nastroje. Jest więc radość i taniec („On the Floor”), jest gorycz i nostalgia („Whole Life”), jest smutek („Without You”), jest intensywność przeżyć („Describe”), jest intymność i ciche wyznania („Just a Touch”). Bo serce mężczyzny, który przewartościował swoje życie, jest gotowe i akceptujące.
Być może w kontekście muzyki takie słowa nie brzmią przekonująco – może wręcz patetycznie – ale nie da się ukryć, że „Set my Heart…” jest albumem bardzo osobistym. To pokłosie współpracy Hadreasa nad przedstawieniem „The Sun Still Burns Here”, który współtworzył i do którego skomponował muzykę. Samo przedstawienie zmieniło podejście muzyka do tematów ciała, ruchu, wytrzymałości. Zniknęło poczucie oddzielenia, pojawiło się zaufanie do procesu życia. A piosenki zyskały zakorzenienie w realnych wydarzeniach i osobach.
Czego chcemy? Wszystkiego! Kiedy tego chcemy? Teraz! Więc rozpal moje serce natychmiast, by móc doświadczać, czuć, wrócić do teraźniejszości. (Ewa Bujak)
Muzz - s/t
Przykro mi, ale nie potrafię patrzeć na debiutancki album Muzz inaczej niż w kontekście znaczącej zniżki formy The National. Ta perspektywa działa na korzyść amerykańskiego trio, ale jest też mocno niesprawiedliwa. Członkowie grupy nie są debiutantami – ze składu Muzz machają do Was Paul Banks z Interpol, bębniarz The Walkmen Matt Barrick oraz multiinstrumentalista i wzięty producent Josh Kaufman. Trzeba również dodać, że muzyka tych trzech gentlemanów jest znacznie wyraźniej stylizowana, spójrzcie raz jeszcze na zajmujące pół okładki logo, to dość wyraźna wskazówka odnośnie gatunkowych założeń grupy.
Kolejny element łączący późny debiut Banksa, Barricka i Kaufmana z „I am Easy to Find” to rozbudowana i bogata w zdobienia warstwa instrumentalna. I znowu, to co szkodzi The National działa na korzyść Muzz. Zakładam, że to Kaufmann jest mózgiem kompozycyjnym projektu, a to człowiek leciwy i doświadczony w swoim fachu, dlatego delikatne elektroniczne smaczki, sporo klawiszy, trąbka i gitarowe sola nie wydają się nadmiarowe. Zestaw narzędzi jest bogaty, ale został zastosowany ze smakiem i co najważniejsze, nie służy maskowaniu braku pomysłów dobre piosenki. A tych ostatnich tu nie brakuje. Osobiście najbardziej po drodze mi z tym nieco bardziej dynamicznym obliczem grupy – „Red Western Sky”, a może nawet bardziej „Knuckleduster” to znakomicie rozplanowane dramaturgiczne porcje melancholijnego rocka dla starzejących się smutasów.
Muzz to projekt realizowany po godzinach, motywowany wyłącznie przyjemnością wspólnego tworzenia, nie zaś chęcią znaczenia terytorium lub co gorsza kwestiami biznesowymi. Tym wyświechtanym sloganem promuje się co trzecią płytę na rynku, tym razem jednak naprawdę to słychać. Naklejka umieszczona na okładce informuje, że ten materiał powstał 25 lat, po serii operacji matematycznych staje się jasne, że nie powinniśmy liczyć na dokładkę. (Marcin Gręda)
The Freuders - Warrior
Na hasło „melodyjny rock” cierpnie mi skóra. Te zespoły, które dziś wkładamy do tej szuflady, kiedyś być może miały ambicję, ale jakimś trafem jednak śpiewają o niczym w rozgłośniach, które grają w kuchniach i windach. Ten wstęp nie brzmi korzystnie dla The Freuders – rockmenów, którzy przyjaźnią się z melodiami. Ale posłuchajcie albumu „Warrior”, drugiej długogrającej płyty grupy, aby drgnęły Wam uszy; tak, jak chłopakom drgają struny w gitarach.
Gitary są tu na pierwszym planie: sypią się riffy, mnożą solówki, budują ściany z dźwięków. Sześciostrunowe instrumenty pięknie uzupełnia sekcja rytmiczna. Przyznaję, że teksty tym razem zeszły na dalszy plan (przepraszam, nadrobię), a najważniejsze są melodie – hipnotyzujące ear wormsy, jak w „Truma Coma” czy „Dijuth”. The Freuders nie starają się być jacyś. Lepią, jak czują. Tak, to wszystko już słyszeliśmy – czy dźwięki niosły wiatry znad Seattle czy były zapisane w zeszytach pilnych uczniów Rage Against the Machine. Ale w drugiej części „Warrior” pojawia się więcej pokombinowania, wyrazistości, osobistego dotknięcia. „Autor! Autor!”, chciałoby się krzyknąć. Na deser dostajemy wielowątkowy „Amanmesis III”, gościnnie napisany i zaśpiewany po polsku przez Łukasza Żurkowskiego: miła odmiana nie zakłócająca spójności albumu. (Ewa Bujak)
Co państwo na to?