Pedro the Lion, The Twilight Sad, Dan Mangan
Pedro the Lion - "Phoenix"
Klasycy amerykańskiego do bólu indie rocka wracają po piętnastoletniej przerwie. Nie licząc trwającego minutę syntezatorowego intra nawiązującego do solowej działalności lidera grupy (przy okazji sprawdźcie album „Oblivion”, warto), Pedro The Lion zaczynają dokładnie tam gdzie wybrzmiały ostatnie akordy „The Poison”, utworu zamykającego znakomity „Achilles Feet”. Poza oczywistościami w rodzaju pełniejszego brzmienia i bardziej dynamicznej produkcji grupa zdaje się gwizdać na nieubłaganie upływający czas. I rzeczywiście mamy tu umiarkowane tempa, jednostajny wokal, delikatnie przesterowane gitary, dużo dobrych melodii i rozwiązania aranżacyjne dobitnie świadczące o doświadczeniu muzyków – wszystko to cały czas się zgadza, niestety David Bazan jako tekściarz niewątpliwie się zestrzał. Być może autor nie zważa na długie 15 lat przerwy, ja jednak chyba trochę się zmieniłem i dosłowne do bólu, zbyt dokładnie rymowane, niewątpliwie szczere, ale stanowczo zbyt proste historie już zupełnie mnie nie przekonują. Bazan wraca w rodzinne strony, wspomina młodość, miejsca, ludzi i wydarzenia – wszystko w gęstym sosie z wyobcowania i nadmiernej refleksyjności – wierzę w dobre intencje i otwartość autora, szkoda tylko, że te przemyślenia dostajemy na tacy, podane wprost, bardziej niż to konieczne.
Nostalgia i umiarkowanej głębokości zaduma ustępują na moment w drugiej połowie albumu – „Black Canion” i „My Phoenix” to obok słusznie wybranego na singiel klasycznego smutaska „Model Homes”, najmocniejsze punktu tego albumu. Utwór prawie tytułowy to jedna z najbardziej intensywnych piosenek w całej historii grupy. Partie gitar i nerwowa rytmika przywodzą na myśl album „Antenna” Cave In, a polityczna wymowa tekstu i autentyczny gniew w głosie spolegliwego i programowo apatycznego Bazana zaskakują. W końcu, to jednak zbyt mało by obronić „Phoenix” jako całość i podstemplować zasadność tej reaktywacji.
The Twilight Sad - It Won/t Be Like This All the Time
Protegowani The Cure, najbardziej szkocki ze wszystkich szkockich zespołów wydał w końcu następcę miałkiego, stanowczo zbyt przystępnego, sprawiającego wrażenie skrojonego pod gust szerokiej publiczności „Nobody Wants to Be Here and Nobody Wants to Leave”. Najbardziej charakterystyczne i istotne z mojego punktu widzenia elementy stylu Twilight Sad to niepodrabialny, szorstki jak pumeks akcent wokalisty i niesamowita motoryka w partiach sekcji rytmicznej (środki to kwestia drugorzędna, zespół radził sobie równie dobrze wykorzystując syntezatory i programowanie na „No One Can Ever Know”, co standardowy zestaw złożony z perkusji i gitary basowej). Pierwszy element pozostał, ale niestety słychać, że po raz pierwszy w karierze grupy bębny obsługuje ktoś inny. Może to kwestia kulejącej miejscami produkcji – niewykluczone, że otwierający całość „10 Reasons for Modern Drugs” bezwzględnie parłby do przodu gdyby tylko programowane bębny miały choćby cień możliwości przebicia się w miksie – to jednak tylko pół prawdy, nowy członek zespołu gra poprawnie, jest być może lepszy technicznie, ale w jego partiach nie słychać zawziętości poprzednika.
Podobnie jak w przypadku omawianego powyżej „Phoenix” Pedro The Lion, teksty piosenek na „It Won/t Be Like This All the Time” wyraźnie działają na ich niekorzyść. Graham stał się lakoniczny do tego stopnia, że wersy poszczególnych utworów spokojnie można by ze sobą wymieszać. Zaręczam nikt, nie wyłączając wokalisty grupy, prawdopodobnie by się nie zorientował. Ten album podoba mi się bardziej niż przywołany na początku „Nobody Wants to Be Here and Nobody Wants to Leave”, kompozycje stały się bardziej skomplikowane, sporo ciekawego dzieje się w tle (inna sprawa, to fakt, że barwy syntezatorów trącą niekiedy nieznośnym, plastikowym gotykiem – „Keep It All to Myslef”), wygląda więc na to, że Twilight Sad wrócili na właściwy szlak. Inna sprawa, że ciężar emocjonalny i ściana dźwięku znane z „Forget The Night Ahead” (recenzja albumu) czy lodowata taneczność „No One Can Ever Know” ciągle wydają się być poza zasięgiem.
Dan Mangan - More or Less
Po znakomitym choć niełatwym, wydanym jako Dan Mangan + Blacksmith „Club Meds” (recenzja albumu) i przerwie związanej z obowiązkami rodzicielskimi australijski songwriter wraca do źródeł i wydaje album wyłącznie pod własnym nazwiskiem. Nie oznacza to, że muzyk postanowił występować i nagrywać solo, akompaniuje mu ta sama grupa instrumentalistów co zwykle, chodzi zapewne o to, że piosenki na „More or Less” to owoc jednostkowego wysiłku. Inna sprawa, że „wysiłek” to ostatnie słowo, które przychodzi mi na myśl w kontekście tego materiału. Słychać bardzo wyraźnie, że Mangan nie sili się na bycie najlepszym na świecie, patrzy z dystansem, nie musi i nie chce niczego udowadniać. Siłą rzeczy więcej tu gitary akustycznej, całość wydaje się bardzo bezpośrednia i naturalna, kompozycje nie są przeładowane, melodie miękkie, a tempa miarowe. Oznacza to niestety również, że nie ma co liczyć na choćby chwilowe zagęszczenia, mrok i kombinatorykę znane z „Club Meds”. Dan Mangan jest w innym punkcie jako muzyk i jako człowiek, pewnie trudno mieć o to pretensję, chociaż przyznajmy uczciwie – patetyczny do bólu „Fool for Waiting” nie powinien znaleźć się w tym zestawie. Z „More Or Less” zabieram ze sobą nieprzyzwoicie zapamiętywalny „Peaks & Valleys” i vintage’owy „Troubled Mind”, ale zasadniczo już za moment wracam do słuchania „Club Meds” i klasycznego już „Oh Fortune”.
Co państwo na to?