Ought, Wild Pink, Superorganism
Ought - Room Inside the World
Ought dokonali zmiany na granicy samookaleczenia. Dysonanse, piskliwe gitary, nerwicowa repetytywność i nieustępliwe partie basu należą już do przeszłości. To odważny, ale z pewnością bolesny krok. Idę o zakład, że wielu dotychczasowych słuchaczy grupy nie zaakceptuje spokojniejszego, syntezatorowo-mgiełkowego oblicza grupy. A szkoda, bo „Room Inside The World” nie jest wynikiem kalkulacji obliczonej na podbój telewizji śniadaniowych – grupa dalej dłubie po swojemu, zmiana środków to raczej efekt ewolucji, ewentualnie strachu przed pustym samozadowoleniem wynikającym z żywienia się własnym ogonem. Panowie wypływają na nieznane wody, ale w bagażu podręcznym mają dobrze znane przepisy na dziwne, nieszczególnie intuicyjne harmonie i poradnik „jak w 10 prostych krokach śpiewać głosem Iana Curtisa”. A gdy mają ochotę na freejazzową wstawkę, to po prostu radośnie sobie hałasują. Osobiście ciągle im wierzę, z dużą radością słucham „Room Inside A World”, chętnie zobaczyłbym ich na żywo i jestem bardzo ciekaw, gdzie wylądują trzy albumy później.
Wild Pink - s/t
Zgodnie z duchem czasu Wild Pink odkopują klasyczny indie rock w duchu lat 90. Spokojny, jednak nie za bardzo, odrobinę przesterowany, lecz nie w takim stopniu by odstraszyć Waszych rodziców, monotonny i operujący nastrojem, bez gwałtownych zwrotów akcji i cyrkowych popisów. Ten album to ładne, powolne, refleksyjne piosenki, których słucha się dwa razy przyjemniej, zwracając uwagę na sprytne, przywodzące na myśl amerykańskie niezależne komedie obyczajowe, teksty. Grupa nawet przez moment nie próbuje ukrywać swoich inspiracji – Death Cab For Cutie (bardziej), Pedro The Lion (mniej) i całą rzeszą powściągliwych wrażliwców w rozciągniętych koszulach, tak bardzo amerykańskich, że łatwo pomylić ich z kierowcami tirów. Przyjemne, miłe, ale bez wielkich wyrzutów sumienia daruję sobie kolejny odsłuch.
Superorganism - s/t
Mam drobny problem z nagromadzeniem superowości w twórczości tego organizmu. Niby wszystko się tu zgadza, a do tego robi świetnie pierwsze wrażenie. Hipergęsty, multikulturowy (wokalistka pochodzi z Japonii) patchwork bitów, gitar, synthów, odgłosów z kreskówek i producenckich sztuczek jest świeżutki, błyszczący i skrojony idealnie na sezon wiosna-lato 2018, wymaga jednak od odbiorcy skupienia porównywalnego z obejrzeniem trzech odcinków Ricka i Morty’ego pod rząd. Z całą pewnością jest to kwestia percepcji. Współcześni dwudziestolatkowie nie będą mieli problemu z nadmiarem bodźców serwowanym przez grupę ośmiu nadaktywnych muzyków. Trzydziestokilkulatkowie już tak. Musicie nas zrozumieć, z wiekiem szybciej się męczymy, dostajemy zadyszki i bolą nas plecy. Niemniej ciągle łapię się na tym, że nucę refren „Something for Your (pauza) MIND”.
Co państwo na to?