Mazut, Mirt, Rites of Fall
Mazut – Promień
Po niemiłosiernie rzężącym „Atlasie” Mazut nagrał kolejny, jeszcze bardziej rzężący, trzaskający, motoryczny aż do bólu, album „Promień”. Katuję nim wszystkich niepokornych, dla których niektóre klasyki Venetian Snaresa czy Aphexa Twina to ekstremum. I wiecie co? – bardzo im tak dobrze! Zapętlone wokalne sample, minimalistyczne przekręcone beaty, przywodzą na myśl muzykę, którą stworzyłby naćpany informatyk (i to w latach 80.) – wszystko tu pika, miga, plumka i hałasuje, a bezustannie nakładane i zdejmowane ścieżki perkusyjne chlastają niemiłosiernie nasze szare komórki. To już nie grzeczne techno – nie da się tego słuchać na imprezie, trudno też słuchać tej płyty do poduszki (ani do pracy) w domu, myślę jednak, że sprawdzi się znakomicie podczas występu scenicznego, rozerwie publice mózgi i połączy w jedną siec neuronową. Jeśli oceniać to w kategoriach Minecrafta (gry bądź co bądź równie „kwadratowej” co kompozycje Mazuta) – stanowczo „pro”, żadnego noobostwa.
Mirt – Greed
Kolejna płyta Tomasz Mirta nie niesie ze sobą zbyt wielu zaskoczeń. Potwierdza jedynie jego ugruntowaną pozycję na scenie polskiej elektroniki. Gość jest naprawdę mocnym zawodnikiem – nie dość, że wyrasta powoli na wirtuoza kompozycji opartych na nagraniach terenowych (co nadaje jego muzyce powab „realności”, organiczną fakturę, posmak życia), w znakomity sposób wykorzystuje tradycyjne syntezatory modularne (to zaś dodaje jego muzyce swoiście filmowego retro-klimatu, który przywodzi na myśl utwory Johna Carpentera czy muzykę Popol Vuh), to do tego wszystkiego sam zajmuje się produkcją elektronicznego sprzętu muzycznego – przede wszystkim cenionych modułów pod marką XAOC Devices. Jego ambientalne, miejscami minimalistyczne, w innym miejscu przestrzenne i rozpasane kompozycje, swoiście niepokojące, a zarazem na tyle odrealnione, by wprowadzać nas w stan dziwnego ukojenia, odnoszą nas do sfery, w której to, co duchowe zostaje ucieleśnione, staje się materialne. Nie zaskakując nowa płyta Mirta nie wnosi jednak zbyt wiele do estetyki, jaką posługiwał się na poprzednich krążkach, m.in. świetnym moim zdaniem „Random Soundtrack”. Mimo pewnej rutyny, słuchamy jednak Mirta z uwagą.
Rites of Fall – Towards the Blackest Skies
W przypadku tego wykonawcy trzeba stwierdzić jasno – to może być największa nadzieja polskiej sceny elektronicznej ostatnich lat. Mroczny ambient przekuwany ze złowieszczą, ciężką rytmiką, a to wszystko oplecione syntezatorową przestrzenią – robią wrażenie. Rites of Fall nie boi się jednak również włączania w swe posępne kompozycje „żywych” instrumentów, jak saksofon czy przemielone za pomocą efektów wokale w tle. Nadaje to jego muzyce jakby wyraźniejszej, bardziej „namacalnej” formy. Porównania, które przychodzą mi do głowy to z jednej strony Forest Swords z jego nieco błędnym, złowieszczym, ale zarazem też specyficznie narracyjnym i epickim klimatem, z drugiej zaś tajemniczy Abul Mogard, jednocześnie stonowany, oszczędny, jednak rozwijający swe kompozycje w kierunku porażających ścian dźwięku odnoszących słuchacza do niemalże astronomicznej perspektywy. Pisząc to, zastanawiałem się nad „skalą” porównań, jednak w tym wypadku odpowiedzialność za ten nieukrywany zachwyt zachowują w pełni dla siebie. Rites of Fall jest bardzo „polski”, jednak stanowczo konkurencyjny wobec tego, co robi się na świecie. W twórczy sposób czerpie z uznanych nazwisk, jednak nie wpisuje się w żadną z popularnych linii estetycznych we współczesnej elektronice. Jest w nim coś oporowego, spoza prostych podziałów stylistycznych i łatwych zaszufladkowań. Prawdopodobnie obserwujemy narodziny artysty świadomego i w twórczy sposób poszukującego.
Co państwo na to?