LNZNDRF, Squid, Black Country New Road
LNZNDRF – II
Druga płyta amerykańskiej supergrupy – podobnie jak ludzkie ciało, zmagające się z biologiczną kruchością, o której, zauroczeni rozwojem techniki i osiągnięciami medycyny, chcieliśmy zapomnieć – składa się z wody. Woda przepływa pomiędzy ulotnymi – czasem prawie dronowymi – liniami gitar, wypływa z ust Benjamina Lanza, który śpiewa z lekkim uniesieniem, jednocześnie wyluzowany i pełen nadziei, woda sączy się z syntezatorowego tła, powoli zabierając stare ludzkie przyzwyczajenia i napięcia. Syntezatory – towarzysze gitar, które dają przestrzeń dla gitar, spajają całość, tak by woda jej nie porwała. Jeśli pierwszy album LNZNDRF pachniał miejscami chropowatą rytmiką zimnej fali, tym razem motywem przewodnim wydaje się krautrock, eklektyczny gatunek, zawieszony w bezczasie, wciąż żywy, choć dawno pogrzebany. Amerykanie odgrzebują go w brawurowym stylu, pozwalając sobie na zabawy melodią, eksperymenty z brzmieniem; tworząc „II” podlewają go jednak wodą nasączoną indierockową energią a miejscami tancznością, oraz umieszczają w postrockowym pejzażu – symfonicznej przestrzeni pod burzliwym niebem dziejów. Jednak gdzie okiem sięgnąć – woda, woda, najeźdzca z północy, podchodzi nam do stóp. (Bartłomiej Błesznowski)
Squid – Narrator
Być może nieco pospieszyliśmy się z tą recenzją, płyta dopiero wypatruje światła dziennego. A zatem na razie tylko o singlu, trochę może na wyrost – po świetnej EPce z 2019 roku – czekamy na album „Bright Green Field”. Jeśli ktoś nie słyszy tu powrotu (i to w jakim stylu) do dawnego brzmienia stylu Talking Heads, temu chyba całkiem słoń na ucho nadepnął. Połączenie postpunkowej energii, niekonwencjonalnych zwrotów narracyjnych rodem raczej ze sceny jazzowej niż rockowej, szalonego wokalu (nad którym wisi dobry duszek Davida Byrne’a) i artystowskiego sznytu, no cóż – wyświechtane słowo „bezkompromisowi” w tym wypadku pasuję doskonale. Wydaje się, że Squid (jak i kilka innych kapel, m.in. Black Country, New Road, o których poniżej) mają szansę przeprowadzić udany renesans gitarowego grania na skalę globalną. Brytyjczycy wpadli na scenę z szeregiem singli i właściwie nie można przegapić żadnego – mieszają wszelkie gatunki: punk, psychodelię, zimną falę, jazz, krautrock, dorzucając do tego anarchiczny przekaz nie tylko w warstwie estetycznej, ale i politycznej: „Narrator”, w którym z zespołem wystąpiła gościnnie wokalistka Martha Skye Murphy próbuje mierzyć się z męską opowieścią o kobietach, która nie ma zbyt wiele wspólnego z doświadczeniem kobiecości i powinna zostać wydarta neurotycznemu podmiotowi lirycznemu. Smaczku dodaje fakt, że chłopaków wydaje Warp. (Bartłomiej Błesznowski)
Black Country, New Road - For The First Time
Brytyjską nową scenę gitarowego grania dzieli coraz wyraźniejsza linia demarkacyjna – najpierw w stół uderzył proletariat (Idles, Fontaies D.C, Shame), teraz do głosu dochodzi gruntownie wyedukowany i przygotowany technicznie, młodziutki pion artystowski. Start z uprzywilejowanej pozycji sporo ułatwia, ale niesie ze sobą także pewne zagrożenia. Wywrotkę zaliczyli choćby black midi – w moim odbiorze „Schlagheim” to tylko forma, połykanie ognia i pozbawiony ducha pokaz szkolonych latami umiejętności. Black Country, New Road zręcznie omijają mielizny i w suchutkich trampkach nagrywają album, który ze znanych tropów buduje zupełnie nową jakość. O mentalnym porozumieniu ze Slint napisali już wszyscy (nawet sam zespół w tekście do „Science Fair”), ja do worka z inspiracjami dorzucam jeszcze These New Puritans z czasów „Field Of Reeds” i uznanie za szerokie horyzonty, erudycję i gruntowne osłuchanie. Brawura, ale też rodzaj młodzieńczej nadgorliwości sprawia, że nie wszystkie tropy wydają się trafione, miejscami Black Country, New Road chcą za bardzo, ale przydaje im to tylko autentyzmu, podobnie jak irytująca emfaza w głosie Isaaca Wooda znakomicie oddaje rozchwianą naturę pracującego pełną parą dwudziestoletniego umysłu. Na przekór metryce „For The First Time” to płyta, której dramaturgia została obmyślona pełnometrażowo, zespół znakomicie buduje napięcie, a skomplikowane, wielowątkowe utwory łączy w całość bardzo silna nitka narracyjna. I nie dajcie się zwieść głupkowatym fryzurom, bolesnym dla oka zestawieniom kolorystycznym i zgrzebnej oprawie wizualnej albumu – to również zostało gruntownie przemyślane. (Marcin Gręda)
Co państwo na to?