Interpol, Mitski, Oh Sees
Interpol - Marauder
Przyznam nieśmiało, że wiadomość którą spodziewałem się dostać z obozu Interpol, to ta o jego rozwiązaniu, zwłaszcza, że rok temu wybrali się w trasę celebrującą piętnastolecie wydania ich znakomitego debiutu „Turn on the Bright Lights” z 2002 roku, co generalnie można było uznać za wieńczące karierę wydarzenie, zatoczenie koła. Tymczasem dostajemy nowy album i mnóstwo pozytywnej energii towarzyszącej Paulowi Banksowi, Danielowi Kesslerowi i Samowi Fogarino podczas promowania „Marauder”. Okazało się, że prace nad nowym albumem były już mocno zaawansowane, kiedy wyruszyli we wspomnianą nostalgiczną podróż. Paul powie dla “Newsweeka” – “It felt like we had one leg in two worlds: revisiting our first album, which still feels exciting to me, balanced by the fact that the other leg was in the future”. Kiedy wrócili, w studia czekał na nich Dave Fridmann, producent znany z bogatych, skomplikowanych produkcji i współpracy między innymi z Mercury Rev, The Flaming Lips czy MGMT. To zapewne była zmiana, która pociągnęła za sobą ten powiew świeżości w nagrywaniu i odbiorze tych piosenek, co najlepiej słychać na „NYSMAW” (Now You See Me At Work), „Surveillance” czy kończącym album „It Probably Matters”. Znajdziemy tu jeszcze przebojowe kawałki, takie jak bazujący na brzmieniu Joy Division „The Rover”, i „Number 10” – najbardziej spontaniczne, nagrane gdzieś w przerwach i najbardziej niedoszlifowane nagranie na albumie, z którego Paul jest bardzo dumny. I ja też jestem z nich dumny, i cieszę się, że oni się cieszą, że gdzieś to wszystko zmierza, że szukają nowego brzmienia, ale mój entuzjazm, co do nowych piosenek jest mniejszy niż wydawało się na początku. Ciągle ich jednak bardzo lubię. Podoba mi się też to, że odważyli się po latach na producencką współpracę z zewnątrz, bo to była dobra decyzja. Mam nadzieję, a raczej marzenie, że na następną płytę zaproszą Jamesa Murphy’ego aka LCD Soundsystem, że on będzie w stanie zatoczyć to koło, pomagając im nagrać drugie „Turn on the Bright Lights”, z którym, jeśli nie ścigają się przez całą karierę, to wszyscy się do niego za każdym razem odwołują.
Mitski - Be A Cowboy
Nowojorska artystka Mitski ma ogromny talent i łatwość w pisaniu piosenek. Jej teksty emocjonalnie rezonują przejmującym wokalem, a na ostatnim albumie „Be a Cowboy” pożądaną w swym dramatyzmie instrumentacją, a wszystko pod producencką opatrznością Patricka Hylanda. „Be a Cowboy” w odróżnieniu od poprzednich albumów jest o wiele bardziej „wypolerowane” przez większe natężenie syntezatorów niż gitar. Jednocześnie wydaje się, że to jej najsmutniejszy album. I tak w „Nobody” Mitski śpiewa – „My God, I’m so lonely … I know no one will save me/ I just need someone to kiss”, i tak jak smutnie to brzmi, tak paradoksalnie, jest to jedna z najbardziej radośnie brzmiących piosenek na płycie. Ze spokojnego fortepianowego wprowadzenia przechodzi do dyskotekowego beatu z żałośnie powtarzanym „Nobody, nobody”… Mitski brzmi bardzo wiarygodnie, choć sama wyraźnie podkreśla, że ta płyta jest najmniej autobiograficzną w jej karierze, a wszystkie piosenki to raczej opowiadania napisane wokół tego, co nazywa „self-abasement of desire”. I tak np. „Old Friend” opowiada o dwojgu kochankach, którzy mimo iż są w innych związkach, to wciąż spotykają się lekkomyślnie na kawie i rozmowach o niczym – „You’ll meet me at Blue Diner/ I’ll take coffee and talk about nothing, baby”. W „Pearl” Mitski śpiewa o niezadowoleniu z dotyku jej kochanka, odkrywając, że jego uczucia do niej wygasły – „You’re growing tired of me/You love me so hard and I still can’t sleep”. Natomiast w “Me and My Husband” dowiadujemy się, że pomiędzy wiernym mężem i żoną dawno wygasło pożądanie – “It’s always been just him and me/Together/So I bet all I have on that/Furrowed brow”. Te fikcyjne historie pozwalają jej wyraźniej zilustrować uczucie, które jest bardziej realne niż jego bezpośrednie otoczenie. A pozorna niewspółmierność pomiędzy melancholijnymi tekstami a lśniącymi, popowymi melodiami tylko potęguje poczucie tragedii. Ciężko w świecie Mitski kochać a jeszcze ciężej być samotnym, nawet jeśli można przy tym tańczyć.
Oh Sees - Smote Reverser
John Dwyer to jeden z najbardziej zapracowanych muzyków w branży, który oprócz intensywności w nagrywaniu płyt równie często lubi zmieniać nazwę swojego zespołu. Ponieważ nie każdy może się pochwalić ponad 20 albumami nagranymi w ciągu 15 lat, nikt nie narzeka na to pod jakim szyldem występują. Czy to jako Orinoka Crash Suite, OCS, Orange County Sound, The Ohsees, The Oh Sees, Thee Oh Sees, Dwyerowi najbardziej zależy na tym, by za każdym razem jego zespół brzmiał inaczej. Tym razem konwencją jest metal. Nie wierzycie, spójrzcie na okładkę. Ich garażowe, psychodeliczne brzmienie nabrało bardziej progresywnego wydźwięku, co słychać w promującym wydawnictwo „Overthrown”. Aczkolwiek w otwierającym album „Sentient Oona” już wiadomo, że nie tylko inspiracje wczesnym proto-metalem są tutaj głównym generatorem nowego. Bardziej intrygujące są elementy jazzu, dzięki którym metalowe brzmienie jest bardziej ekstatyczne. Jak bardzo słychać w instrumentalnym, dwunastominutowym, poprzeplatanym głośnymi, powykrzywianymi solówkami i pulsującymi klawiszami „Anthem Aggressor”. Z kolei „Moon Bog” czy „Neil House Needle Boys”, nawet jeśli są gitarowo spokojniejsze, to ciągle podtrzymują poczucie niepokoju, które unosi się gdzieś nad tą płytą. Nie wiem czy to było zamiarem Dweyera, wywołać takie emocje, ale może świat wokół wydaje mu się wystarczająco niespokojny.
Co państwo na to?